Zaśmiałem się.
— Miałem dobry pomysł.
— My… Andersonowie znali każdą tajemnicę tego świata, Lanik! Czy uświadamiasz sobie, co osiągnięto na tym świecie? Rzeczy niewiarygodne. Rzeczy, które sprawiały, że czułeś się dumny z tego, że mieszkasz na tej zakazanej, więziennej planecie! A ty położyłeś temu kres. Czy sądzisz, że bez Ambasadorów w dalszym ciągu zostanie utrzymany ten poziom inwencji twórczej?
Wzruszyłem ramionami.
— Może zostanie. Andersonowie nie znali wszystkich sekretów tego świata.
— Głupcze! Krótkowzroczny, głupi…
— Posłuchaj, Lanik! — odkrzyknąłem mu i samo użycie mego imienia, kiedy zwracałem się do innej osoby, zdziwiło mnie. — Tak, Lanik. Jesteś mną, prawda? Mną, takim, jakim powinienem być. Mną, złapanym przez Nkumai i nakłonionym do nauki sztuczek Mwabao Mawy… Ja również bym się ich nauczył, tak jak ty. Ja również dałbym zrobić z siebie narzędzie Nkumai, do pewnych granic; i oto siedzisz, tak jak ja bym siedział, w ciele potwora, uwięziony w jeszcze nawet bardziej potwornym złudzeniu. Nie, Lanik, nie jesteś powołany do osądzania mnie jako krótkowzrocznego głupca. I ja nie jestem powołany, by cię osądzać. Nazwałeś Spisek zakazaną planetą, ale się mylisz. Tysiące lat temu Republika wzięła na siebie rolę Boga. Postanowili wygnać najgenialniejszych ludzi we wszechświecie na tę beznadziejną, pozbawioną żelaza planetę, aby na zawsze ukarać ich i wszystkich ich potomków, tak jakbyśmy rodzili się już z piętnem zbrodni naszych przodków. Naszym przodkom okrutnie wskazano nagrodę: pierwsza Rodzina, która zbuduje statek i wyjdzie w przestrzeń kosmiczną, otrzyma niesłychane bogactwa, władzę i prestiż. Przez trzy tysiące lat wierzyliśmy w to i zużywaliśmy się duchowo cóż robiąc? — dając tym sukinsynom, którzy nas tu trzymali, najlepsze rzeczy, jakie mieliśmy. Nasze własne ciała! Najlepsze wytwory umysłu! A cóż otrzymaliśmy w zamian? Kilka ton metalu, który jest wszędzie tani, tylko nie tutaj.
— Byśmy mogli zbudować statek — rzekł mój sobowtór.
— Nigdy byśmy nie zbudowali statku z żelaza Republiki. Nigdy. A gdybyśmy to zrobili, czy sądzisz, że pozwoliliby nam odlecieć i wziąć udział w życiu ludzkości? Czy nie zdajesz sobie sprawy, jaki to cud, ta planeta? Gdyby oni sobie uświadomili, co naprawdę się tu dzieje, gdyby mogli spędzić kilka dni w Ku Kuei lub tydzień w Schwartz, gdyby zrozumieli, jakie naprawdę mamy możliwości, Lanik, natychmiast by tu przybyli i unicestwili nas bombami, wymazaliby nas ze wszechświata. To jedyna nadzieja, jaką nam dają, i jedyna obietnica, którą spełnią.
A co byśmy robili, gdybyśmy przyłączyli się do nich? Namówili ich, żeby byli mili? Jeśli chcieliby być uprzejmi, nie trzymaliby potomków zdrajców w setnym pokoleniu na tej beznadziejnej planecie.
— Wiem o tym — rzekł. — Często również o tym myślałem, Lanik. Niezgoda nic nie zbuduje. Tak właśnie powiedziałem młodemu człowiekowi, który protestował przeciw prawu. Wziąłem go w nocy nad rzekę, bez strażników, i wskazałem mu pewne fakty. Obiecałem, że jeśli będzie milczał, prawo zostawi go w spokoju i będzie wolny. „Nie chcę być wolny — odpowiedział — kiedy istnieje to prawo. Będę protestował, dopóki go nie zmienicie”. „Nie — powiedziałem mu. — Będziesz protestował, aż umrzesz w więzieniu, i co przez to osiągniesz?”
„To tak jak z księżycami — ciągnąłem. — Widzisz, jak Niezgoda porusza się szybko i jaka jest jasna? Najbardziej widowiskowa rzecz na niebie. Ale jest taka widowiskowa, ponieważ znajduje się tak blisko Spisku i jest taka mała. Wolność jest księżycem znacznie większym i znacznie dalszym. Nie jest nawet w połowie tak malownicza. Ale wolność wywołuje przypływy — rzekłem. — Wolność podnosi i opuszcza morze”.
Napełniło mnie dziwne uczucie. Poznałem: ten zdeformowany człowiek myślał tak jak ja. I choć było to logiczne, ciągle mnie zaskakiwało. Nigdy nie spotyka się człowieka, który myśli tak samo, nigdy — w normalnych warunkach. Ale teraz było tak, jakbym mógł wypowiadać jego słowa — moje słowa — razem z nim.
— Kiedy nie ma już Andersonów ani Ambasadorów — on… ja… powiedziałem — jesteśmy odcięci od Republiki. Jesteśmy wolni. A kiedy wszechświat znowu o nas Usłyszy, to my będziemy wywoływać przypływy.
Cisza. Potem uświadomiłem sobie, że to ja powiedziałem ostatnie kilka słów, nie on. Uśmiechnął się do mnie. Zrozumieliśmy się nawzajem. Nie we wszystkim, ale myśl, sposób myślenia był jasny dla nas obydwu, i, na Boga, czułem do niego wzrastającą sympatię. Jeśli zdolność dobrego rozumienia się ma coś wspólnego z miłością, to nikogo nie można mocniej kochać niż samego siebie.
— Lanik — powiedzieliśmy unisono, przerywając razem ciszę.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
— Ty pierwszy — powiedziałem.
— Lanik, zasiądź, proszę, na tronie. Znasz mnie, wiesz, jak czuję się w tym ciele. Na podstawie tego, co ci powiedziałem, wiesz, że robiłem rzeczy nie do zniesienia. Uwolnij mnie.
Rzeczy nie do zniesienia. Nie powiedziałem mu, nie próbowałem nawet wyjaśniać tych rzeczy nie do zniesienia, które zrobiłem ja, nie próbowałem przekazać mu wrzasku, który wtórował każdej mojej myśli. Zamiast tego zamknąłem oczy i zacząłem mu robić to, co zrobili mi Schwartzowie.
Do zmiany mnie, do uleczenia mojej radykalnej regeneracji wystarczała tylko garstka Schwartzów, więc miałem nadzieję, że teraz zdołam to zrobić sam. Nie dysponowałem, nawet w przybliżeniu, ich wiedzą o łańcuchach węglowych, ale wyczuwałem je na tyle dobrze, by móc je porównywać. Zmieniałem wszystkie różnice między jego DNA i moim, aż łańcuchy były dokładnie takie same. Znaczyło to, że nie tylko jego regeneractwo będzie wyleczone, ale że również posiądzie dar nie odczuwania nigdy więcej głodu i pragnienia, że będzie wolny od potrzeby oddychania, że będzie pobierał energię bezpośrednio od słońca.
Ale nie mogłem przekazać mu tych umiejętności, których się nauczyłem, a gdybym nawet mógł, nie przekazałbym ich. To on był prawdziwym Lanikiem Muellerem, nie ja. Był takim Lanikiem Muellerem, jakim ja powinienem być: władcą Muelleru. I to dobrym władcą; samotnym, ale żyjącym tam, gdzie powinien żyć. Teraz, wyzwolony od przekleństwa radykalnej regeneracji, mógł osiągnąć szczęście takie, jakie dla mnie pozostawało nieosiągalne.
Trwało to parę godzin. Kiedy skończyłem, leżał uśpiony na podłodze na strychu. Jego ciało było zdrowe i prawidłowe. Był nagi — krawcy nie szyli ubrań dla zdeformowanych ciał radykalnych regeneratów. Przypatrywałem się jego ciału tak, jak nigdy nie mogłem przypatrzeć się swojemu. Skóra pozostała młoda i gładka — gdyż był ode mnie młodszy — mięśnie prężne, a całe ciało miało właściwe proporcje. Przez chwilę widziałem się takim, jakim musiała mnie widzieć Saranna i mimo że nie ma we mnie uwielbienia czy pożądania dla innych mężczyzn, zrozumiałem, dlaczego tak często mi powiadała, że me ciało jest słodkie. Irytowało mnie to — dorastający chłopak nie ma ambicji być słodkim. Ale miała rację.
Natomiast widok jego twarzy sprawił mi cierpienie. Myślał, że poznał ból, i rzeczywiście go poznał, w stopniu większym niż wielu ludzi. Jego twarz świadczyła o tym, że jest dojrzały nad wiek, że potrafi zdobyć się na współczucie i łagodność. Ale ja widywałem swą własną twarz w zwierciadłach, przyglądałem się, co uczyniły ze mną me czyny i czas, i moja twarz nie była ani łagodna, ani współczująca. Zbyt dużo widziałem. Zbyt często zabijałem. Nie zostało we mnie ani odrobiny słodyczy; nie widziało się jej, i marzyłem, żeby być równie niewinny jak on.
To niemożliwe, napomniałem się. Tego wyboru dokonałem już przed laty, na piaskach, na granicy Schwartz. I zacząłem podejrzewać, że najwyższym poświęceniem nie jest, mimo wszystko, śmierć. Najwyższym poświęceniem jest dobrowolne poniesienie pełnej kary za swe czyny. Ja ją poniosłem i nie mogłem się spodziewać, że po tym nie będzie widać blizn na moim ciele i twarzy.