Выбрать главу

Obudził się i spojrzał na mnie z uśmiechem. Potem uświadomił sobie, co się stało z jego ciałem. Dotykał się z niedowierzaniem, płakał i ciągle mnie pytał:

— To nie jest złudzenie, prawda? To rzeczywiste, prawda?

Przekonałem go, że to naprawdę.

— Gdy zniszczę Ambasadora, bezcelowe będzie trzymanie radów jak bydła. Zrób dla mnie jedno: wydaj prawo, że radowie mają być wysyłani do Schwartz, wszyscy, natychmiast, jak zostaną wykryci. Każ im wejść do Schwartz, a kiedy przyjdą do nich ludzie z pustyni, każ im mówić, że przyszli w imieniu Lanika Muellera. Schwartzowie będą wiedzieli, co wtedy robić. Odeślą ich do domu, uleczonych. Gdyby jednak nie wrócili do domu, będzie to znaczyło, że dobrowolnie chcieli tam zostać.

— A co z tobą? — spytał Lanik.

— Ja nie istnieję — odpowiedziałem. — Tam, w lesie Nkumai, to nie ty byłeś ekstra Lanikiem Muellerem, to ja. Ty jesteś tym prawdziwym. Przez kilka następnych lat, Lanik, zmień to złudzenie. Stopniowo spraw, aby twarz Dintego stała się twoją, aż będziesz mógł obywać się bez pozorów. Chcesz przecież tego, na tyle cię znam. Skończ z kłamstwem, zostaw tylko swe imię. Żyj i rządź ze swą własną twarzą.

— A ty?

— Ja znajdę sobie inne miejsce do życia.

Potem wszedłem znów w czas szybki, zostawiłem Lanika na strychu i wróciłem na dwór, gdzie sporo ludzi wciąż kręciło się, komentując to, co się stało. Już po kilku minutach ustaliłem, którzy wśród nich są Andersonami, ostatnimi, jacy przeżyli. Gdy opuszczałem Lanika, było mi smutno, ale od lat tak dobrze się nie czułem. Nie powstrzymało mnie to jednak przed zabiciem ostatnich Andersonów.

W czasie szybkim zaniosłem ich ciała do Ambasadora i złożyłem je w miejscu, gdzie po wybuchu nie będzie można ich rozpoznać. Kiedyś, gdy po raz pierwszy wyruszyłem niszczyć Ambasadory, postanowiłem, że kiedy wysadzę ostatni, umrę z nim razem. Ale teraz uświadomiłem sobie, że ta decyzja jest odwołana. To chyba dlatego, że dowiedziałem się, iż prawdziwym mną był tamten chłopak, który miał słodkie ciało.

Będzie on dobrym królem. Więc chociaż nie był on tym-ja-którym-byłem, był tym-ja-którym-powinienem-być. Zyskałem dla siebie trochę szacunku i nie chciałem już umrzeć.

Tak więc zostałem w czasie szybkim, aby złamać pieczęć Ambasadora, a potem odszedłem na bezpieczną odległość i wszedłem w czas zwykły, by obserwować. Minęło kilka chwil, podczas których Ambasador czekał, metaliczny, nieświadomy, przygotowując sobie własną śmierć. Przez tę chwilę czułem pewien smutek. Cała nasza historia, cała nasza motywacja w ciągu tych wielu, wielu lat, była kształtowana przez chęć zdobycia prawa powrotu do Republiki, do cywilizacji zdolnej wytworzyć takie maszyny jak ta. Oni znali tyle rzeczy, których my się już nie dowiemy, skoro zniszczyłem tego ostatniego Ambasadora. Bezwiednie wszedłem w czas szybki, by móc dotrzeć do zapalnika i powstrzymać wybuch, zanim Ambasador szczeźnie.

Ale nie ruszyłem się z miejsca. Jeśli lata niewoli czegoś nas nauczyły, to tego, że Ambasadory nie były kluczem do wolności, były łańcuchem, który nas krępował. Wolność nasza nadejdzie tylko wtedy, kiedy zapomnimy o naszych martwych przodkach oraz odległych wrogach i odkryjemy, kim i czym staliśmy się naprawdę w czasie tych stuleci na Spisku.

Nie ruszyłem się z miejsca. Ambasador zakończył program składania samego siebie w ofierze. Wybuch zniszczył go od środka, światła maszyny zgasły, a ja trwożnie zastanawiałem się przez chwilę, jak śmiałem podjąć taką decyzję za cały świat, nie konsultując jej z nikim.

Potem zaśmiałem się z siebie. Było trochę za późno na zastanawianie się, czy powinienem się bawić w Boga. Zabawa już się skończyła.

Pył wybuchu opadł. Zadanie moje zostało wykonane. Postanowiłem, mimo wszystko, nadal żyć po jego zakończeniu, a to znaczyło, że będę musiał podjąć decyzje, których, jak sądziłem, nigdy już nie będę musiał podejmować. Dokąd pójść? Co zrobić z resztą mego życia?

Kiedy szedłem przez pola na wschód od Muelleru nad Rzeką, wiedziałem już, dokąd pójdę. Na wyspie, pośrodku jeziora w Ku Kuei, Saranna powiedziała: „Wróć jak najszybciej. Wróć, kiedy będziesz jeszcze na tyle młody, żeby mnie pożądać. Gdyż ja mam zamiar pozostać wiecznie młoda”.

Nie byłem już młody, przynajmniej według ścisłej definicji tego słowa. Ale pragnąłem Saranny. Być może tęskniłem tylko do tej niewinności, gdy jako dzieci kochaliśmy się nad rzeką, nie pamiętając o bólu, który może nadejść i z pewnością nadejdzie. Pragnąłem jej jednak bardziej, niż czegokolwiek w świecie, nie dlatego że moja namiętność była tak wszechogarniająca, ale dlatego że wszystkie inne rzeczy, których pragnąłem, były albo boleśnie spełnione, albo tak niemożliwe do osiągnięcia, że z nich zrezygnowałem. Ona jedna pozostała. Ona i dziwny, spokojny kraj biednych, lecz łagodnych ludzi, którzy wypasali owce przy skałach nad Morzem Humpińskim.

15. Człowiek Wiatru

Przyszedłem do Ku Kuei w czasie rzeczywistym i miałem uciechę, gdy kilkoro młodych, nie wiedząc, kim jestem, próbowało bawić się ze mną w gry szybkoczasowe. Z łatwością poradziłem sobie z ich strumieniami czasowymi i pozostałem w czasie rzeczywistym, bez względu na to, co wyprawiali. Musiało to ich zmartwić i zawołali kogoś starszego, bardziej wprawnego. Dlatego właśnie Człowiek, Który Wie O Tym Wszystko przyszedł mnie przywitać.

Kiedy pojawił się w polu widzenia, wrzasnął, śmiejąc się i wyciągając ręce:

— Jeziorny Pijak! Na zawsze stracony! Mój najgorszy uczeń, daję go jako negatywny przykład wszystkim dzieciom przychodzącym do mnie na naukę. Nie było cię tyle czasu, nawet nie wiadomo ile, kto by zrachował czas? Ale to było bardzo długo, stary draniu, i chodźże, chodźże, śpieszmy się!

Pośpieszyliśmy. Tłusty Ku Kuei prowadził żywo. Upajałem się leśnym powietrzem. Las nie był dla mnie tym typem środowiska, który nazwałbym domem, ale ten las był cmentarzem mego ojca oraz ostatnim miejscem, w jakim przebywałem, gdzie ktoś mnie jeszcze kochał, jako syna i jako kochanka.

— Saranna — powiedziałem, a Człowiek, Który Wie O Tym Wszystko spojrzał zaskoczony. — Pieniek — przypomniałem mu, a on się zaśmiał.

— Ach, ona. Ona… to niewiarygodne. Dobra uczennica, jak na człowieka z zewnątrz. Teraz nazywa się Kamień, Pani Kamień, ponieważ stoi tam w cholernie wolnym czasie, najpowolniejszym, jakiego ktokolwiek próbował. Czy chcesz ją zobaczyć?

Czy chciałem ją zobaczyć? Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo tego chcę, dopóki się tam nie zatrzymałem i nie uświadomiłem sobie, że ona stoi, tak jak stała, kiedy odchodziłem przed laty: sześcioma subiektywnymi, a trzema prawdziwymi. Jej ręce były wciąż do mnie wyciągnięte. Jej wargi stale były otwarte po wypowiedzeniu ostatnich słów. Łzy wypłynęły z jej oczu, ale jednak pierwsze ich krople nie dopłynęły jeszcze do podbródka.

Wpatrywałem się w nią i ostatnie sześć lat opadło ze mnie. Opuściłem ją zaledwie przed chwilą. Podszedłem do niej blisko, zwalniając swój czas; zwolniłem go bardziej niż kiedykolwiek przedtem, zwolniłem, aż drzewa wydawały się plamą i wtedy, w końcu, jej łzy zaczęły się poruszać, a jej oczy ujrzały mnie, na jej twarzy pojawiła się nadzieja. Saranna rzekła:

— Lanik, zmieniłam zdanie. Nie chcę być wiecznie młoda. Zabierz mnie ze sobą.