Zaraz potem, niby zniekształconym echem, powrócił do niej z pamięci ostry rozkaz, niedwuznaczny jak policzek, kiedy na ścieżce w lesie naskoczył na nią, żeby sobie poszła i zostawiła go w spokoju.
Ni stąd, ni zowąd postawiła na ziemi koszyki, które niosła. Przeprowadzali się właśnie z czerwonych namiotów jej koczowniczego dzieciństwa do mrowiska spiczastych dachów, podziemnych sal, tuneli i uliczek Zimowego Miasta i wszystkie jej kuzynki, ciotki i siostrzenice krzątały się jak w ukropie, przekrzykując się nawzajem i biegając w tę i z powrotem od namiotów do bram Miasta z futrzanymi derkami, pudłami, sakwami, koszykami i garnkami. Postawiła swoje kosze tam, gdzie stała, tuż obok ścieżki, i ruszyła pewnym krokiem w kierunku lasu.
— Rolery! Ro-o-olery! — rozległo się za nią jazgotliwe nawoływanie, to samo, które ścigało ją zawsze i wszędzie, oskarżycielskie, ponaglające, zrzędne. Nawet się nie obejrzała. Kiedy znalazła się już dobrze w głębi lasu, puściła się biegiem. Zwolniła dopiero wtedy, gdy wszystkie inne dźwięki zagłuszyła szumliwa, jękliwa cisza powyginanych wiatrem drzew i nic nie przypominało o istnieniu obozu jej plemienia poza nikłym, gorzkawym zapachem dymu z palonych drew.
Tu i tam tarasowały teraz ścieżkę wielkie pnie powalonych drzew. Szarpały ją sztywnymi, zeschniętymi gałęziami za kaptur i rozdzierały ubranie, gdy mozolnie drapała się przez nie górą lub przepełzała pod nimi dołem. W taką wichurę las nie był bezpiecznym miejscem; teraz też gdzieś dalej na wzgórzach rozległ się stłumiony łoskot drzewa padającego pod naporem wiatru. Ale Rolery nic to nie obchodziło. Chciała tylko jak najszybciej znaleźć się z powrotem na tych szarych piaskach, stanąć w bezruchu, absolutnym bezruchu, i patrzeć, jak spada na nią trzydziestostopowa ściana spienionej wody… I tak nagle jak przedtem zaczęła iść, tak teraz nagle zatrzymała się i stanęła pośrodku ścieżki w zapadającym zmroku.
Wiatr dął, cichł i dął od nowa. Skłębione, sine chmury sunęły nisko ponad pajęczyną bezlistnych gałęzi. W miejscu, gdzie stała, było już niemal zupełnie ciemno. W jednej chwili opuściła ją cała złość i zapomniawszy o swym postanowieniu, zastygła sparaliżowana strachem, kuląc się przed wiatrem. Coś białego mignęło ledwie kilka kroków przed nią. Krzyknęła przerażona, ale nie ruszyła się z miejsca. Jeszcze raz to samo mignięcie, po czym na ułamanej gałęzi nad jej głową znieruchomiała jakaś biała plama — wielkie zwierzę czy ptak, skrzydlate, idealnie białe, białe z wierzchu i od spodu, z krótkim, ostrym, kłapiącym dziobem zamiast pyska i wyłupiastymi, srebrzystymi ślepiami. Trzymając się gałęzi czterema nagimi szponami, stwór wpatrywał się w Rolery, a ona w niego. Żadne się nie poruszyło. Srebrzyste ślepia nawet nie mrugnęły. Nagle stwór rozpostarł wielkie białe skrzydła, szerzej niż na wysokość człowieka, i zaczął tłuc nimi o gałęzie, łamiąc je z suchym trzaskiem. Łopotał białymi skrzydłami, wydając z siebie przeciągły krzyk, po czym jak podmuch wiatru wzbił się ociężale w powietrze i odfrunął rozpływając się między dachem gałęzi a sunącymi nisko chmurami.
— Zwiastun śniegu — rozległ się na ścieżce kilka jardów za nią głos Agata. — Podobno sprowadza śnieżyce. Ogromny srebrzysty stwór śmiertelnie ją przeraził. Nagły przypływ łez, towarzyszący u ludzi wszystkim silnym emocjom, na moment ją oślepił. Miała zamiar wydrwić go, wyszydzić, widziała niechęć kryjącą się pod tą jego pełną arogancji swobodą, kiedy ludzie w Tewarze traktowali go z góry, tak jak powinni, jako istotę gorszego rodzaju. Ale ten biały stwór, zwiastun śniegu, tak ją wystraszył, że straciła panowanie nad sobą i patrząc mu prosto w oczy, tak jak przedtem wpatrywała się w srebrzyste ślepia, zawołała:
— Nienawidzę cię, ty nie jesteś człowiekiem! Nienawidzę cię!
Wtedy łzy przestały jej płynąć, odwróciła wzrok i przez długą chwilę stali oboje w milczeniu.
— Rolery — usłyszała miękki głos — spójrz na mnie. Nie spojrzała. Podszedł do niej, a ona szarpnęła się do tyłu i z wykrzywioną twarzą krzyknęła przeraźliwie jak zwiastun śniegu:
— Nie dotykaj mnie!
— Opanuj się — powiedział. — Masz, weź mnie za rękę, no, bierz! — Chwycił ją, gdy próbowała mu się wyrwać, i przytrzymał za oba nadgarstki. Znów zastygli w bezruchu.
— Puść mnie — powiedziała w końcu normalnym głosem. Puścił ją natychmiast.
Wzięła głęboki oddech.
— Mówiłeś do mnie — słyszałam cię wewnątrz siebie. Tam, na piaskach. Czy umiałbyś to zrobić jeszcze raz? Popatrzył na nią uważnie i spokojnie.
— Tak — skinął głową. — Ale obiecałem ci wtedy, że już nigdy tego nie zrobię.
— Wciąż to słyszę. Czuję twój głos. — Przycisnęła ręce do uszu.
— Wiem… i jest mi przykro. Kiedy cię zawołałem, nie. wiedziałem, że jesteś wifem, że przyszłaś z Tewaru. To: sprzeczne z Prawem. A poza tym w ogóle nie powinno mi się. było udać…
— Co to jest wif?
— Tak właśnie was nazywamy.
— A jak nazywacie siebie?
— Ludźmi.
Rozejrzała się dokoła, powiodła spojrzeniem po mroczniejącym, jęczącym lesie, szarych kolumnadach drzew, dachu kłębiących się chmur. Ten szary, pełen ruchu świat był bardzo dziwny, ale nie czuła już strachu. Jego dotyk,: fizyczny dotyk jego dłoni, usunął w cień natarczywe i nieuchwytne wrażenie jego obecności i tchnął w nią spokój, który w miarę tego, jak rozmawiali, coraz bardziej się pogłębiał. Pojęła teraz, że przez ostatni dzień i noc chodziła jak na wpół obłąkana.
— Czy wy wszyscy potraficie to robić… tak mówić?
— Niektórzy. To umiejętność, której można się nauczyć. Tylko trzeba dużo ćwiczyć. Chodź tutaj, usiądź na chwilę. Ledwie stoisz na nogach. — Mówił szorstko jak zwykle, ale w jego głosie pojawiła się teraz jakaś nowa nuta, cień czegoś zupełnie innego. Jakby natarczywość, z jaką wołał ją tam, na piaskach, przeobraziła się w tłumione z całych sił błaganie, nieskończenie delikatne wyciągnięcie ręki.
Usiedli na pniu przewróconej basuki kilka jardów w bok od ścieżki. Obserwując, jak się porusza i siedzi, Rolery uzmysłowiła sobie, że robi to zupełnie inaczej niż mężczyźni jej rasy; kształt jego sylwetki, suma gestów były zupełnie obce. Najsilniej uderzyły ją splecione między kolanami, ciemnoskóre dłonie.
— Wy także moglibyście się nauczyć rozmawiać w myślach, gdybyście chcieli — ciągnął. — Tylko że nigdy nie chcieliście. Nazywacie to chyba czarami… Nasze księgi: powiadają, że my sami nauczyliśmy się tego dawno, dawno temu od pewnej rasy zamieszkującej inny świat zwany Rokananem. To w równej mierze umiejętność co dar.
— A czy gdybyś chciał, mógłbyś słuchać moich myśli? — To zabronione — odparł z taką stanowczością, że zupełnie wyzbyła się obaw, które nagle ją ogarnęły.
— Naucz mnie tego — poprosiła natarczywie jak małe dziecko.
— To by ci zajęło całą Zimę. — A tobie zajęło całą Jesień?
— I jeszcze trochę Lata — odparł z lekkim uśmiechem.
— Co to znaczy wif?
— To słowo z naszego dawnego języka. Znaczy: wysoko inteligentna forma życia.