— Gdzie jest ten inny świat?
— Och, jest ich bardzo wiele. Tam. Poza słońcem i księżycem.
— To znaczy, że jednak naprawdę spadliście z nieba? Po co? Jak się dostaliście stamtąd, zza słońca, tu, na to wybrzeże?
— Powiem ci, jeśli chcesz wiedzieć, Rolery, ale to nie jest baśń. Wielu rzeczy sami nie rozumiemy, ale to, co o swojej historii wiemy, jest prawdą.
— Ja ciebie słucham — wyszeptała zwyczajową formułę, wyraźnie pod wrażeniem jego słów, ale niezupełnie pokornie.
— Tam, między gwiazdami, było wiele światów i zamieszkiwało je wiele rodzajów ludzi. Zbudowali statki, które potrafiły żeglować przez ciemność między światami i nieustannie podróżowali, by handlować i poznawać dalsze światy. Zawiązali przymierze zwane Ligą, tak jak wasze rody zawiązują przymierze; aby utworzyć Dziedzinę. Ale Liga Wszystkich Światów miała wroga. Wroga pochodzącego z bardzo daleka. Nie wiemy z jak daleka. Nasze księgi zostały napisane dla ludzi, którzy wiedzieli znacznie więcej niż my…
Ciągle używał słów, które brzmiały jak słowa, ale zupełnie nic nie znaczyły; Rolery zastanawiała się, co to znaczy „statek”, co to znaczy „księga”. Ale poważny, pełen ból ton, jakim snuł swoją opowieść, wywierał na niej ogromne wrażenie. Słuchała go jak urzeczona.
— Liga długo przygotowywała się do walki z wrogiem. Silniejsze światy pomagały słabszym uzbroić się i przygotować do wojny. Trochę na podobieństwo tego, jak my tutaj staramy się przygotować na nadejście ghalów. Wiemy, że słuchanie myśli było jedną z umiejętności, jakich wówczas uczono, a księgi powiadają, że istniały także bronie ogniste, którymi można palić całe planety, rozsadzać gwiazdy… W tym właśnie czasie przybyliśmy ze swego rodzinnego świata tutaj. Nie było nas wielu. Przybyliśmy zawrzeć z wami przyjaźń i dowiedzieć się, czy chcecie przystąpić do Ligi, do walki ze wspólnym wrogiem. Ale wróg nagle zaatakował. Statek, który nas przywiózł, wrócił tam, skąd przyleciał, by wziąć udział w walkach, a wraz z nim odleciała część członków wyprawy i… maszyna do rozmawiania na odległość, za pomocą której można się było porozumiewać między światami. Ale reszta ekspedycji pozostała tutaj, albo też po to, by pomóc temu światu, gdyby wróg was napadł, albo też dlatego, że po prostu nie mogli wrócić — nie wiemy. Archiwa powiadają tylko, że statek odleciał. Włócznia: z białego metalu, dłuższa niż całe miasto, wznosząca się na pióropuszach ognia. Zachowały się rysunki. Moim zdaniem; spodziewano się jego rychłego powrotu… To było dziesięć Lat temu…
— A co z wojną z tamtym wrogiem?
— Nie wiemy. Nie wiemy absolutnie nic, co wydarzyło się od dnia odlotu statku. Jedni z nas uważają, że wojna musiała zostać przegrana, inni, że wygrana, ale ledwie, ledwie, i że w czasie jej trwania zapomniano o garstce ludzi pozostawionych tu, na tym świecie. Kto to jednak może wiedzieć? Jeśli przetrwamy, pewnego dnia dowiemy się jak było; jeśli nikt po nas nie przybędzie, sami zbudujemy statek i polecimy sprawdzić… — W jego głosie dźwięczała i tęsknota, i gorzka ironia. Rolery czuła zawrót głowy od tych niezmierzonych , przepaści czasu i przestrzeni, rzeczy zupełnie niepojętych.
— Ciężko żyć z czymś takim — powiedziała w końcu. Agat roześmiał się jakby zaskoczony.
— Nie, to nam daje poczucie dumy — powiedział. — Ciężko jest przeżyć na świecie, do którego nie jest się stworzonym. Jeszcze pięć Lat temu byliśmy potężnym ludem. Spójrz na nas dziś.
— Powiadają, że farbornowie nigdy nie chorują. Czy to prawda?
— Tak. Nie zapadamy na wasze choroby i nie przywieźliśmy ze sobą żadnych własnych. Ale kiedy się skaleczymy, krwawimy zupełnie tak samo jak wy… I wyobraź sobie, że starzejemy się i umieramy… Jak ludzie.
— To przecież jasne — odparła z niesmakiem.
— Problem w tym, że u nas rodzi się za mało dzieci — powiedział, dając spokój poprzedniemu sarkazmowi. — Jest wiele poronień, wiele dzieci rodzi się martwych, — a tylko nieliczne udaje się donosić.
— Słyszałam o tym. I trochę myślałam. U was wszystko jest takie dziwne. Płodzicie dzieci o każdej porze Roku, nawet w czasie Zimowego Odłogu. Dlaczego?
— Nic na to nie możemy poradzić — roześmiał się i spojrzał na nią z ukosa, ale dziewczyna mówiła najzupełniej poważnie. — Tacy już jesteśmy.
— Ja też urodziłam się nie w porę — powiedziała cicho. — W czasie Letniego Odłogu. To się czasami u nas zdarza, ale bardzo rzadko. I widzisz — kiedy Zima się skończy, będę za stara, żeby urodzić wiosenne dziecko. Nigdy nie będę miała syna. Pewnego dnia jakiś staruch weźmie mnie za piątą żonę, ale nastała już pora Zimowego Odłogu, a na Wiosnę będę już za stara… Więc umrę bezdzietna. Dla kobiety lepiej się w ogóle nie urodzić, niż urodzić się nie w porę tak jak ja… Powiedz mi jeszcze: czy to prawda, że farbornowie mają tylko po jednej żonie?
Skinął głową. Ten gest musiał najwyraźniej oznaczać to samo co jej wzruszenie ramionami.
— No to nic dziwnego, że wymieracie!
Uśmiechnął się rozbawiony, ale Rolery obstawała przy swoim. — Dużo żon to dużo synów. Gdybyś był jednym z nas, miałbyś już pięcioro czy dziesięcioro dzieci! A ty ile masz?
— Żadnego, nie jestem żonaty.
— A czy nigdy nie pokładałeś się z kobietą?
— No, owszem — mruknął, po czym odzyskując pewność siebie dodał: — Oczywiście że tak! Ale u nas kiedy ktoś chce mieć dzieci, to się żeni.
— Gdybyś był jednym z nas…
— Ale nie jestem — wszedł jej w słowo.
Zapadło dłuższe milczenie. Przerwał je w końcu, tym razem znacznie łagodniejszym tonem:
— Rzecz nie w zwyczajach i ilościach. Nie wiemy dokładnie, o co chodzi, ale problem tkwi w nasieniu. Niektórzy lekarze przypisują to temu, że tutejsze słońce różni się od tego, pod którym narodziła się nasza rasa, i oddziałuje na nas w jakiś sposób, zmieniając powoli nasze nasienie. I ta zmiana zabija.
Znów zapadła dłuższa chwila milczenia. — A jaki był ten inny świat — wasz dom?
— Mamy pieśni, które mówią, jaki on był — odparł, ale kiedy zapytała go nieśmiało, co to za pieśni, nie odpowiedział.
W domu świat leżał znacznie bliżej słońca — podjął po chwili — i cały rok był tam krótszy niż jeden cykl księżyca tutaj. Tak powiadają księgi. Możesz to sobie wyobrazić? Cała zima trwałaby tylko dziewięćdziesiąt dni…
Na tę myśl oboje się roześmieli.
— Człowiek by nie zdążył dobrze rozpalić ognia — zawołała rozbawiona.
W szarówkę zmierzchu zasnuwającego las zaczynała się sączyć prawdziwa noc. Końce ścieżki rozpływały się w ciemności, znikając w czarnych szczelinach między drzewami: po lewej w kierunku jej miasta, po prawej w kierunku jego. Tu, pośrodku, był tylko wiatr, mrok, poczucie osamotnienia. Noc nadciągała coraz szybciej. Noc, Zima i wojna, czas umierania.
— Boję się Zimy — powiedziała cichutko.
— Wszyscy się jej boimy — odparł. — Jaka ona będzie? Znamy przecież tylko słońce Lata…
Nikomu z jej współplemieńców nigdy nie udało się przełamać jej zamknięcia w sobie, zamknięcia nie znającego strachu ani troski o innych. Z braku rówieśników, a także z własnego wyboru, zawsze trzymała się sama, chadzała własnymi drogami, nie przywiązała się właściwie do nikogo. I oto teraz, kiedy z dnia na dzień świat robił się coraz bardziej szary, kiedy nic nie niosło żadnej obietnicy poza obietnicą śmierci, spotkała jego, ciemną figurkę na wieży-skale górującej ponad morzem i usłyszała głos przemawiający do niej pulsem krwi tętniącej w jej własnych żyłach.