Ze wszystkich stron otaczała go ciemność, smolista ciemność. Resztką sił zaczął pełznąć przed siebie na czworakach. Chciał się dostać do domu, do swoich, oni mogli mu pomóc. Było tak ciemno, że nie widział własnych rąk. Niewidzialny w tej idealnej czerni śnieg sypał bezgłośnie na błoto wokół niego i kupki zeschniętych liści. Było mu bardzo zimno. Próbował wstać, nie mógł się zorientować gdzie wschód, a gdzie zachód, lecz pokonany bólem wtulił głowę w ramiona.
„Przyjdźcie po mnie!” — zawołał w mowie myśli Alterran, ale wołanie tak daleko w ciemność przekraczało jego siły Łatwiej było po prostu leżeć bez ruchu. Najłatwiej.
W wysokim kamiennym domu w Landinie, Alla Pasfal poderwała nagle głowę znad książki, którą czytała przy kominku. Odniosła wyraźne wrażenie, że Jacob Agat do niej przemawia, lecz nie odebrała żadnej wiadomości. Dziwne. Mowa myśli niosła ze sobą aż nazbyt wiele dziwnych efektów ubocznych, nieprzewidzianych następstw, niewytłumaczalnych skutków; tu, w Landinie, wiele osób w ogóle jej nie opanowało, a ci, którzy umieli się nią posługiwać, robili to tylko sporadycznie. Na północy, w kolonii Atlantika, skąd przybyła z resztą pozostałych przy życiu uchodźców, przemawiano do siebie znacznie częściej. Pamiętała, jak w czasie straszliwej Zimy jej dzieciństwa bez przerwy porozumiewała się z innymi w ten właśnie sposób. A kiedy jej rodzice umarli z głodu, jeszcze przez cały cykl księżyca po ich śmierci, wciąż i wciąż od nowa czuła, że do niej przemawiają, czuła w myślach ich obecność; ale tylko tyle — nie było żadnej wiadomości, żadnych słów, tylko milczenie.
„Jacob!” — zawołała go w myślach, przeciągle i z całych sił, ale odpowiedzi nie było.
W tym samym czasie w arsenale, podczas kolejnego przeglądu wyposażenia ekspedycji, Huru Pilotson dał nagle upust niejasnemu złemu przeczuciu, które nękało go cały dzień i wybuchnął:
— Co ten Agat sobie wyobraża? Co on wyprawia?!
— Rzeczywiście mocno się spóźnia — potwierdził chłopak ze zbrojowni. — Znów poszedł do Tewaru?
— Cementować przyjaźń z bladymi mordami — odparł Pilotson z niewesołym śmiechem, po czym znów się nachmurzył. — No dobra, chodź, sprawdzimy futrzane płaszcze.
Tymczasem, w pokoju wyłożonym drewnem jak bladokremowym atłasem, Seiko Esmit wybuchła niepohamowanym, cichym szlochem i załamując ręce, z całych sił zmagała się ze sobą, żeby nie nadawać, żeby nie przemówić do niego, żeby nawet najcichszym szeptem nie zawołać: „Jacob!”
W tym samym czasie Rolery była w myśliwskim szałasie.
Jej myśli zasnuła na chwilę zupełna ciemność. Po prostu przykucnęła w bezruchu tam, gdzie była.
Do tej pory sądziła, że w całym zamieszaniu z przeprowadzką z namiotów do mrowiska rodowych domostw miasta nikt nie spostrzegł jej wczorajszego bardzo późnego powrotu do domu. Ale dziś to zupełnie inna sprawa. Znów zaprowadzono porządek i jej zniknięcie musiało zostać zauważone. Wyszła zatem do lasu jeszcze dobrze za widna, tak jak to często robiła, mając nadzieję, że nikt nie zwróci na to szczególnej uwagi. Klucząc szerokim kołem, dotarła do myśliwskiego szałasu, zwinęła się w kłębek w swoich futrach i czekała aż zapadnie ciemność i on wreszcie nadejdzie. Zaczął sypać śnieg; od przyglądania się wirującym płatkom ogarnęła ją senność. Przyglądała im się i zastanawiała sennie, co będzie jutro. Bo on pomaszeruje na północ. A wszyscy w całym rodzie dowiedzą się, że całą noc spędziła poza domem. Ale to dopiero jutro. Samo się jakoś ułoży. Teraz było dziś, a dziś wieczorem… Zapadła w lekki sen, z którego raptem coś ją wyrwało; z zupełną pustką w głowie, ciemną pustką, przykucnęła na chwilę na podłodze.
Nagle zerwała się na równe nogi i za pomocą krzesiwa zapaliła wyplatany kaganek, który przyniosła ze sobą. Przy jego nikłym świetle zaczęła schodzić ze wzgórza, póki nie natknęła się na ścieżkę, tam zawahała się na chwilę, po czym skręciła na zachód. Raz przystanęła na moment i ledwie słyszalnym szeptem zawołała: — Alterro…! — Otaczający las odpowiedział jej niezmąconą nocną ciszą. Ruszyła dalej. przed siebie, aż znalazła go leżącego w poprzek ścieżki.
Śnieg sypał teraz gęściej, dzielił na smugi mętny, przyćmiony blask lampki. Nie topił się już na ziemi, lecz do niej przywierał; oblepił mu dokładnie białym puchem cały podarty płaszcz i nawet całe włosy. Dłoń — jej najpierw dotknęła — była zupełnie zimna. Nie żył. Usiadła w mokrym, oblamowanym śniegiem błocie i położyła sobie jego głowę na kolanach.
Drgnął i wydał z siebie jakby dziecięce kwilenie, które wyrwało Rolery z tępego odrętwienia. Przestała bezmyślnie wyczesywać mu śnieg z włosów i kołnierza, wyprostowała się na moment w pełnym skupieniu. Potem położyła go powoli z powrotem na ziemi, wstała, odruchowo próbując zetrzeć z ręki lepką krew i przy świetle kaganka zaczęła rozglądać się po poboczach ścieżki. Znalazła to, czego szukała, i zabrała się do roboty.
Do pokoju wpadały ukośnie słabe, delikatne promienie słońca. Grzały tak kojąco, że trudno się było obudzić, toteż wciąż na nowo pogrążał się w wodach snu, jak w głębokim, nie marszczonym nawet jedną falą jeziorze. Ale to światło za każdym razem wydobywało go na powierzchnię. Kiedy się w końcu obudził na dobre, ujrzał wokół siebie wysokie, szare ściany i wpadające przez szyby smugi słońca.
Leżał bez ruchu, wiodąc wzrokiem za słupem wodniście złocistego blasku, który przygasał i rozjaśniał na nowo, prześliznął się z podłogi na przeciwległą ścianę i rozlał się na niej czerwieniejącą, pełznącą w górę plamą. Do pokoju weszła Alla Pasfal. Ujrzawszy, że nie śpi, szepnęła do kogoś za plecami, żeby nie wchodził. Zamknęła drzwi, podeszła i uklękła obok niego.
Domy Alterran były skąpo umeblowane; sypiali na materacach położonych bezpośrednio na wysłanej filcem podłodze, a za krzesła służyły im najczęściej cienkie poduszki.
Tak więc Alla uklękła i spojrzała na Agata, a w czerwonawym blasku słońca jej czarna twarz wydawała mu się teraz znacznie jaśniejsza. Patrzyła na niego, ale na tej twarzy nie pojawił się nawet ślad współczucia. Za dużo przeżyła, w zbyt młodym wieku, by odruch współczucia i troski o innych drzemiący gdzieś w głębi jej duszy zdołał się kiedykolwiek przebić na światło dzienne i na starość zrobiła się zupełnie nieczuła. Pokręciła lekko głową i powiedziała cicho:
— Jacob… coś ty najlepszego zrobił…
Agat zebrał się w sobie, żeby coś z siebie wykrztusić, ale stwierdziwszy, że sprawia mu to ogromny ból i że właściwie nie bardzo ma co powiedzieć, dał za wygraną.
— Coś ty najlepszego zrobił…
— Jak się znalazłem w domu? — spytał w końcu, z takim trudem wymawiając słowa rozbitymi ustami, że Alla gestem ręki nakazała mu milczenie.
— Jak się tu dostałeś? O to pytałeś? Ona cię tu przywiozła. Ta dziewczyna z Tewaru. Zrobiła z gałęzi i swojego ubrania coś w rodzaju prymitywnych noszy czy też sań, wtoczyła cię na nie i przywlokła przez Wzgórza do Bramy Lądowej. W śnieżycę, w środku nocy. W samych spodniach, bo tunikę musiała podrzeć na pasy, żeby mieć cię czym przywiązać. Te wify są twardsze od skór, które noszą. Mówi, że po śniegu łatwiej było ciągnąć… Teraz po śniegu nie zostało już ani śladu. To było przedwczoraj. Biorąc wszystko pod uwagę, wcale szybko przyszedłeś do siebie.