Выбрать главу

Nalała mu kubek wody z dzbanka stojącego na tacy przy łóżku i pomogła mu się napić. Jej twarz pochylona nad nim wydawała się z bliska bardzo stara, delikatna, jakby wiek uczynił ją kruchą. Przemówiła do niego z niedowierzaniem: — Jak mogłeś coś takiego zrobić? Zawsze miałeś poczucie godności!

Odpowiedział jej w ten sam sposób, myślą. Ujęta w słowa znaczyła ona: — Nie mogę bez niej żyć.

Stara kobieta szarpnęła się do tyłu, jakby siłą swej namiętności zadał jej fizyczny cios i broniąc się przed nim zawołała na głos: — Dobry moment wybrałeś sobie na miłostki i romansowanie! Wszyscy polegają na tobie, a ty…

Powtórzył jeszcze raz to samo, bo to była prawda i jedyne, co miał jej do powiedzenia. Odparła mu szorstko w mowie myśli: — Ale przecież się z nią nie ożenisz, więc lepiej naucz się radzić sobie bez niej.

— Nie. — To było wszystko, co mógł odpowiedzieć. Opadła na pięty i siedziała przez chwilę w milczeniu. Kiedy znów otworzyła przed nim swe myśli, znalazł w nich całą otchłań goryczy. — No cóż, rób co chcesz, co to za różnica. Na tym etapie wszystko, co robimy, każde z osobna czy też wszyscy razem, jest bez sensu. Tej jednej, jedynej sensownej rzeczy zrobić nie potrafimy. Widać taki już nasz los. Możemy tylko dalej popełniać samobójstwo, powoli, po troszku, jedno po drugim. Aż nikt z nas nie zostanie, aż nie będzie Alterran, aż umrze ostatni wygnaniec…

— Allo… — przerwał jej na głos, wstrząśnięty głębią jej rozpaczy. — Czy… mężczyźni wyruszyli?

— Jacy mężczyźni? Nasi? — spytała z gorzkim sarkazmem. — Czy wymaszerowali wczoraj na północ? Bez ciebie?

— Pilotson…

— Gdyby Pilotson ich gdzieś poprowadził, to do ataku na Tewar. Żeby cię pomścić. Odchodził od zmysłów z wściekłości.

— A oni…

— Wify? Nie, oczywiście, że nigdzie się nie ruszyli. Kiedy się rozniosło, że córka Wolda biega do lasu sypiać z farbornem, stronnictwo Wolda zostało odrobinę ośmieszone i zdyskredytowane… To chyba dość jasne. Oczywiście łatwiej to dostrzec po fakcie, ale wydawałoby się, że ty…

— Na miłość boską, Allo!

— No dobrze. Nikt nie wyruszył na północ. Siedzimy tutaj i czekamy, aż ghalom spodoba się przyjść do nas. Jacob Agat leżał zupełnie nieruchomo, starając się nie zapaść w tył, głową do przodu w próżnię, jaka się pod nim otwierała. Pustą i prawdziwą otchłań swojej własnej dumy, aroganckiego samooszukiwania się, z którego wynikały wszystkie jego czyny — otchłań kłamstwa. Gdyby sam miał w niej utonąć, to mniejsza z tym. Ale co z ludźmi, których zawiódł?

Po chwili Alla przemówiła do niego ponownie:

— W najlepszym wypadku był to tylko nikły promień nadziei, Jacobie. Zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy. Ludzie i nieludzie nie są w stanie ze sobą współpracować. Sześćset domowych lat ciągłych niepowodzeń powinno cię było o tym przekonać. Twój szalony postępek był dla nich tylko dogodnym pretekstem. Gdyby nie on, bardzo szybko znaleźliby sobie jakiś inny powód, żeby wystąpić przeciwko nam. Oni są dla nas takimi samymi wrogami jak ghalowie. Czy Zima. Czy jak cała ta planeta, która nas nie chce. Jedyne przymierza, w jakie możemy wchodzić, to przymierza między sobą. Jesteśmy zdani na siebie. Nigdy nie wyciągaj ręki do żadnego stworzenia należącego do tego świata…

Odciął się od jej myśli, nie mogąc znieść bezmiaru jej rozpaczy. Próbował wycofać się w głąb własnych myśli; zamknąć się w sobie, ale coś uporczywie nie dawało mu spokoju, nękało go natarczywie gdzieś w głębi świadomości, aż nagle szarpnęło nim z taką ostrością, że zbierając wszystkie siły usiadł i wyjąkał:

— Gdzie ona jest? Chyba nie odesłaliście jej z… Siedziała obok niego w białej szacie Alterran, nieco dalej niż przedtem Alla Pasfal. Alli nie było. Wydawała się bez reszty pochłonięta jakąś robótką, chyba naprawianiem sandała. Nie zwróciła żadnej uwagi na to, że się odezwał; może zresztą mówił tylko we śnie. Ale w następnej chwili odezwała się swoim dźwięcznym głosem:

— Ta stara cię zdenerwowała. Mogła poczekać. Co teraz możesz zrobić? Coś mi się wydaje, że nikt tutaj nie umie bez ciebie zrobić nawet sześciu kroków.

Ostatnie, czerwone promienie słońca kładły się na ścianie za plecami Rolery rozmytą aureolą. Na jej twarzy malował się spokój, oczy miała spuszczone jak zawsze, sprawiała wrażenie zupełnie zaabsorbowanej naprawianiem sandała.

Jej obecność złagodziła zarówno ból, jak i poczucie winy i sprowadziła je do właściwych proporcji. Przy niej znów był sobą. Wymówił głośno jej imię.

— Och, śpij teraz, mówienie sprawia ci ból — powiedziała z nieśmiałą nutką żartobliwości.

— Zostaniesz tu?

— Tak.

— Jako moja żona — nalegał, z konieczności i bólu ograniczając się do samej istoty sprawy. Wyobrażał sobie, że jej współplemieńcy zabiliby ją, gdyby do nich wróciła; wcale nie był pewien, co mogą jej zrobić jego właśni rodacy. Tylko on jeden mógł jej zapewnić ochronę i chciał, żeby ta ochrona była solidna.

Pochyliła głowę jakby w geście potwierdzenia; nie poznał jeszcze znaczenia jej gestów na tyle dobrze, by być tego pewnym. Zastanawiał go jej obecny spokój. Przez cały krótki okres ich znajomości była zawsze popędliwa w działaniu i okazywaniu emocji. Ale przecież znali się tak krótko… Kiedy tak siedziała zajęta swoją robótką, ten jej spokój zaczął mu się powoli udzielać i poczuł nagle, że wraz z nim odzyskuje swoją dawną siłę.

Rozdział 7

Trek

Wysoko ponad dachami płonęła jasno gwiazda, której wzejście oznaczało początek Zimy, równie jasno i posępnie; jak przed sześćdziesięciu laty, w czasach dzieciństwa Wolda. Nawet wielki, cienki sierp księżyca w nowiu wydawał się przy Gwieździe Śniegu jakiś blady. Rozpoczął się nowy cykl księżyca i nowa pora Roku. Ale pod gwiazdą, która nie wróżyła niczego dobrego.

Czy to prawda, co mówili farborni, że księżyc jest takim samym światem jak Askatewar i inne dziedziny, tyle że bez żywych stworzeń, że gwiazdy także są światami, na których żyją ludzie i zwierzęta i gdzie nastaje Lato i Zima? Jacy ludzie mogliby mieszkać na Gwieździe Śniegu? Wyobraźnia podsuwała Woldowi obraz jakichś straszliwych stworów, białych jak śnieg, o bladych, bezwargich gębach i rozjarzonych ślepiach. Potrząsnął głową, próbując skupić się na tym, co mówili inni Starsi. Zwiadowcy wrócili z północy już po pięciu dniach, przynosząc wiele różnych wieści. Starsi kazali rozpalić ognisko na wielkim podwórcu Tewaru i zwołali Kamienny Krąg. Wold zjawił się ostatni i zamknął go, bo nikt inny nie ośmielił się tego zrobić; ale to już nie miało żadnego znaczenia, było tylko upokarzające. Bo wojna, którą ogłosił, nie wybuchła, wojownicy, których na nią wysłał, nigdzie nie wyruszyli, przymierze, które zawarł, zostało zerwane.

Obok niego, równie milczący jak on sam, siedział Umaksuman. Pozostali przekrzykiwali się nawzajem i kłócili, co nie prowadziło donikąd. Bo i czego się właściwie spodziewali? Z łoskotu kamieni uderzających o kamień nie wyłonił się żaden rytm, do końca pozostał jedynie zgrzytliwym, skłóconym jazgotem. Jakże potem można było oczekiwać, że dojdą do jakiegokolwiek porozumienia? „Głupcy, głupcy” — myślał Wold, wpatrując się ponuro w ogień, płonący zbyt daleko, żeby go ogrzać. Pozostali byli w większości znacznie młodsi, rozgrzewała ich młodość i wrzeszczenie nawzajem na siebie. Ale on był już stary i na dworze, pod płonącą Gwiazdą Śniegu, w porywach zimowego wiatru, same futra już mu nie wystarczały. W nogach rwało go od zimna, w piersiach czuł przeszywający ból i ani nie wiedział, ani wcale go to nie obchodziło, o co właściwie się kłócą. Nagle Umaksuman zerwał się na równe nogi.