— Słuchajcie! — ryknął co sił w płucach, a jego donośny jak huk gromu głos — „Ma go po mnie”, pomyślał Wold — wymusił mu posłuch, choć tu i tam rozległy się wyraźne pomruki i drwiące szepty. Do tej pory, chociaż wszyscy dość dokładnie wiedzieli co się wydarzyło, temat bezpośredniej przyczyny czy też wymówki do zerwania stosunków z Landinem nie został poruszony poza ścianami rodowego domostwa Wolda. Ogłoszono po prostu, że Umaksuman nie poprowadzi wyprawy, że żadnej wyprawy w ogóle nie będzie, natomiast należy się spodziewać ataku ze strony farbornów. W tych rodach, gdzie nic nie wiedziano o Agacie i Rolery, szybko domyślono się, co się za tym kryje — sądzono, że są to rozgrywki o władzę w łonie najpotężniejszego rodu. Przewijało się to w zawoalowany sposób we wszystkich mowach wygłaszanych teraz podczas Kamiennego Kręgu, a odnoszących się nominalnie do problemu, czy napotkanych poza murami miasta farbornów należy traktować jak wrogów.
— Słuchajcie, Starsi Tewaru — odezwał się Umaksuman. — Mówicie to i tamto, ale o czym tu właściwie gadać! Ghalowie nadchodzą. Za trzy dni staną pod murami Tewaru. Zamilknijcie więc, idźcie ostrzyć swe włócznie i pilnować bram, bo wróg nadciąga i lada chwila na nas uderzy!
Patrzcie! — Wyrzutem ręki wskazał na północ, a jego retoryka i gest były tak sugestywne, że wielu powiodło wzrokiem na tamtą stronę, jakby spodziewali się ujrzeć hordę ghalów wdzierających się w tym właśnie momencie przez mury miasta.
— Trzeba ci było pilnować bramy, kiedy wymykała się przez nią kobieta z twego rodu, Umaksumanie.
Teraz już zostało powiedziane.
— To także twój ród, Ukwecie — odparował gniewnie Umaksuman.
Jeden z nich był jego synem, drugi jego wnukiem; rozmawiali o jego córce. Po raz pierwszy w życiu Wold poczuł wstyd, nagi wstyd przed najlepszymi mężami swego plemienia. Siedział nieruchomo ze spuszczoną głową.
— Tak, to prawda, i dzięki mnie hańba, jaką splamiła nasz ród, została zmazana! Ja i moi bracia wybiliśmy zęby tej brudnej mordzie, z którą się pokładała, i już mieliśmy go sprawić jak się sprawia samce, ale tyś nam w tym przeszkodził swoim głupim gadaniem, Umaksumanie…
— Przeszkodziłem wam, ty głupcze, żebyśmy oprócz ghalów nie mieli na karkach jeszcze i farbornów! Ona jest już dość dorosła, może sobie sypiać z kim chce! To nie powód, żebyśmy…
— Ale nie z farbornem, krewniaku! A ja nie jestem żadnym głupcem!
— Właśnie że jesteś, Ukwecie, bo skorzystałeś z pierwszej okazji, żeby skłócić nas z farbornami i pozbawić jednej szansy zepchnięcia ghalów w bok!
— Nie słyszę tego, co mówisz! Ty kłamco, ty zdrajco! Chwycili za toporki i z dzikim rykiem doskoczyli do siebie pośrodku kręgu. Wold podniósł się z ziemi. Siedzący najbliżej spojrzeli na niego wyczekująco, spodziewając się, że jako Najstarszy i głowa rodu przerwie tę walkę. Ale on tego nie zrobił. Odwrócił się tyłem do zerwanego Kręgu i w ciszy, jaka zapadła, powlókł się sztywnym, ociężałym krokiem ścieżką wijącą się pod wystającymi okapami spiczastych, wysokich dachów do domostwa swego rodu.
Zszedł mozolnie po wyciętych w ziemi schodach do dusznej, ciepłej, przesiąkniętej dymem wielkiej izby ziemianki. Chłopcy i kobiety obstąpili go ze wszystkich stron, pytając, czy Kamienny Krąg został zakończony i dlaczego wrócił sam.
— Umaksuman bije się z Ukwetem — odparł, żeby dali mu spokój, i usiadł przy ogniu, przysuwając nogi do samego paleniska. Nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć. Teraz już z niczego nie mogło wyniknąć nic dobrego.
Kiedy zapłakane kobiety wniosły ciało jego wnuka, Ukweta, znacząc drogę szeroką smugą krwi cieknącej z jego rozłupanej toporem czaszki, podniósł wzrok bez ruchu i bez słowa.
— Zabił go. Umaksuman go zabił! Swego krewniaka, swego brata! — zawodziły mu przeraźliwie nad głową żony Ukweta, ale Wold nawet jej nie podniósł. Na koniec potoczył po nich ciężko wzrokiem, jak stare zwierzę osaczone przez myśliwych, i wychrypiał łamiącym się głosem:
— Zamilknijcie… czy choć na chwilę nie możecie zamilknąć…
Następnego dnia znów zaczął padać śnieg. Pochowali Ukweta, pierwszego zmarłego tej Zimy, a śnieg zasypał zwłokom twarz, nim zdążyli przykryć je ziemią. I wtedy, i później Wold nie przestawał myśleć o Umaksumanie, wypędzonym z miasta, kryjącym się gdzieś w górach, samotnie, w sypiącym śniegu. Którego z nich bardziej żałować?
Nie miał ochoty do nikogo się odzywać, zupełnie jakby język stanął mu w gębie kołkiem. Nie ruszał się od ogniska i chwilami nie bardzo wiedział, czy to dzień, czy noc. Spał bardzo źle; miał wrażenie, że właściwie w ogóle nie zasypia, tylko bez przerwy się budzi. Właśnie znów się obudził, kiedy na zewnątrz, na dworze wybuchło jakieś zamieszanie.
Z bocznych korytarzy wpadły do izby z krzykiem jakieś kobiety, chwytając na ręce swoje małe jesienne dzieci.
— Ghale! Ghale! — rozległ się przeraźliwy wrzask. Ale zaraz inne, ze spokojem, jaki przystał kobietom wielkiego rodu, zaprowadziły porządek i wszystkie usiadły w oczekiwaniu.
Nikt nie przyszedł po Wolda.
Wiedział, że nie jest już wodzem; ale czy to znaczyło, że przestał być także mężczyzną? Że musi siedzieć przy ogniu z dzieciarnią i kobietami, w wygrzebanej w ziemi norze?
Zniósł pohańbienie przed swoimi współplemieńcami, lecz utraty własnego poczucia godności znieść nie mógł; wstał trzęsąc się trochę i zaczął grzebać w swojej starej, malowanej skrzyni, szukając skórzanego kubraka i swej ciężkiej włóczni, włóczni, którą dawno, dawno temu sam, w pojedynkę, zabił śnieżnego ghala. Teraz zrobił się sztywny i ociężały, najlepsze dni miał już za sobą, lecz przecież wciąż był tym samym człowiekiem, tym samym mężczyzną, który tą włócznią zabijał w śniegach innej Zimy. Czy tak nie było? Nie powinni byli zostawić go tu, przy ognisku, kiedy nadciągnął wróg.
Jego głupie kobiety otoczyły go z piskiem i biadoleniem, przez co wszystko zaczęło mu się plątać i jeszcze bardziej go to rozeźliło. Stara Kerly szybko je przepędziła, oddała mu włócznię, którą jedna z nich zabrała, i zapięła mu pod szyją opończę z futra szarych korio, którą uszyła dla niego Jesienią. Tylko ona jedna wiedziała jeszcze co to mężczyzna. Przyglądała mu się w milczeniu z pełną smutku dumą, więc on idąc trzymał się najprościej jak potrafił. Kerly była starą zrzędliwą babą, a on głupim staruchem, ale ich duma pozostała. Wspiął się po schodach, wyszedł na dwór i w mroźnym powietrzu jasnego dnia usłyszał dobiegające spoza murów nawoływania obcych głosów.
Mężczyźni zebrali się na prostokątnej platformie nad dymnikiem Domu Niebycia. Rozstąpili się przed nim, gdy z największym trudem wdrapał się po drabinie. Tak się zasapał i trząsł ze zmęczenia, że przez moment nic nie widział na oczy. Kiedy po chwili odzyskał zdolność widzenia, to co ujrzał wprawiło go w takie osłupienie, że zapomniał o całym świecie.
Dolina u podnóża Tewaru, wijąca się z północy na południe aż do rzeki na wschód od lasów, wezbrała po brzegi, jak górski potok Wiosną, zaroiła się, wypełniła ludźmi. Ludzka ciżba płynęła na południe falami burej powodzi, leniwie i ospale, rozlewała się szeroko i zwężała, przystawała, kłębiła się w miejscu i ruszała dalej, a wszystko przy wtórze krzyków i wrzasków, skrzypienia drewna, trzasków batów, ochrypłego ryku haynn, płaczu niemowląt i jednostajnego nawoływania się ciągnących prymitywne nosze. Tu i ówdzie błyskał kolorem zwinięty wojłokowy namiot, malowany kobiecy naramiennik, kita piór, ostrze włóczni. Ten smród, ten zgiełk, ten ruch, ciągły, nieustający ruch to wielki jesienny trek. Nigdy jeszcze w całym przedczasie nie było takiego treku, nigdy nie ciągnęło ich tylu naraz. Wypełniali rozszerzającą się ku północy dolinę aż po same jej krańce i wciąż wlewali się do niej nieprzerwaną falą, której nie było widać końca. A to tylko kobiety, dzieci i tabory…