Przy tej ospale toczącej się ludzkiej lawinie Tewar był nic nie znaczącym pyłkiem. Ziarnkiem piachu na brzegu rzeki w czasie powodzi.
Z początku Wold podupadł na duchu, ale już w następnej chwili nabrał otuchy i powiedział:
— To cudowne… — Bo i rzeczywiście ta wędrówka wszystkich ludów północy przedstawiała sobą cudowny widok. Był rad, że dane mu było ją ujrzeć. Stojący obok niego mężczyzna, jeden ze Starszych, Anweld z rodu Siokmana, wzruszył ramionami i odparł cicho: — Ale to nasz koniec.
— Jeśli się tu zatrzymają.
— Ci nie. Ale za nimi nadejdą wojownicy.
Czuli się tak silni, tak bezpieczni w swej liczebności, że wojownicy szli nie z przodu, lecz z tyłu…
— Żeby nakarmić dziś wieczorem to mrowie, będą im potrzebne nasze zapasy i stada — ciągnął Anweld. — Jak tylko ci tutaj przejdą, od razu nas zaatakują.
— W takim razie natychmiast wyślijcie kobiety i dzieci na Wzgórze na zachodzie. Wobec takiej potęgi to miasto znaczy tyle co nic.
— Ja ciebie słucham — odparł Anweld z aprobującym wzruszeniem ramion.
— Tylko szybko, zanim nas okrążą.
— Powiedziałeś, a ja cię wysłuchałem. Ale inni obstają, że nie możemy wysyłać kobiet i dzieci bez żadnej ochrony, gdy sami pozostaniemy ukryci za murami miasta.
— To niech idą z nimi! — warknął Wold. — Czy mężowie Tewaru nie potrafią już podjąć żadnej decyzji?
— Brak im wodza — odparł Anweld. — Słuchają tego i tamtego i nie słuchają nikogo. — Gdyby dodał coś jeszcze, można by to było uznać za obwinianie Wolda i jego rodu. Toteż nic więcej nie powiedział, tylko zakończył ponuro: — I dlatego siedzimy tu i czekamy, aż nas zniszczą.
— Ja swoje kobiety wysyłam — powiedział Wold, rozdrażniony spokojnym godzeniem się Anwelda z beznadziejnością sytuacji, i opuścił wstrząsający spektakl przemarszu ghalów. Zszedł powoli po drabinie i ruszył z powrotem do domu swego rodu nakazać wszystkim, żeby ratowali się póki jeszcze można. Miał zamiar opuścić miasto razem z nimi: Walka przy tak nierównych szansach nie miała najmniejszego sensu i trzeba było zrobić wszystko, żeby choć część, choćby tylko kilku mieszkańców Tewaru zdołało przeżyć.
Ale młodzi mężczyźni z jego rodu nie podzielali jego zdania i nie chcieli słuchać jego rozkazów. Chcieli zostać i walczyć.
— Tu wszyscy zginiecie — odparł Wold. — Atak przynajmniej kobiety i dzieci… mogłyby ujść z życiem… gdybyście je odesłali. — Znów poczuł, że język drętwieje mu jak kołek: Ledwie pozwolili mu skończyć.
— Odeprzemy ghalów! — zawołał jeden z młodszych wnuków. — Jesteśmy wojownikami!
— Tewar jest warownym miastem, Najstarszy — przekonywał drugi, próbując wziąć go pod włos. — Przecież to ty nam pokazałeś, sam nas nauczyłeś, jak go zbudować.
— To miasto może się oprzeć Zimie — odparł Wold. — Ale nie dziesięciu tysiącom wojowników. Wolałbym, żeby moje kobiety pomarły z zimna pośród nagich wzgórz, niż żeby zachowały życie jako nałożnice ghalów. — Ale oni wcale nie słuchali tego co mówił, tylko czekali niecierpliwie, aż wreszcie skończy.
Ponownie wyszedł na dwór, lecz teraz nie miał już siły, żeby jeszcze raz wdrapać się po drabinach na platformę. Wyszukał sobie miejsce, gdzie mógł spokojnie przeczekać, nie plącząc się pod nogami biegających w tę i z powrotem, wąskimi przejściami wojowników — małą niszę obok przypory przy południowym murze, niedaleko od bramy. Wdrapawszy się po pochyłej przyporze z glinianych cegieł, mógł wyjrzeć przez mur i obserwować sunącą dołem rzekę ghalów. A kiedy wiatr wdzierał mu się pod opończę, wystarczyło przykucnąć, wtulić brodę w kolana i wcisnąć się głębiej w kąt, który dawał nieco osłony. Przez jakiś czas padały tu nawet promienie słońca. Usiadł wygodniej, by pogrzać się w ich cieple, nie myśląc właściwie o niczym. Raz czy dwa rzucił okiem na słońce, zimowe słońce, stare i słabe słabością starczego wieku.
Ze zdeptanej ziemi pod murami strzelały już w górę pierwsze źdźbła zimowych traw, sezonowych, pospiesznie zakwitających roślinek, które rosły bujnie w przerwach między śnieżycami aż do połowy Zimy, kiedy to śnieg przestawał się już topić i przeżyć mogły tylko pozbawione korzeni śnieżniki. Tu zawsze coś żyło, w ciągu długiego Roku każda istota wybierała sobie odpowiednią porę, by wzejść, rozkwitnąć i zamrzeć w oczekiwaniu na jej ponowne nadejście.
Długie godziny wlokły się bardzo powoli.
W północno-wschodnim narożniku murów wybuchł rwetes i zgiełk. Ulice małego miasta, tak wąskie, że mógł nimi przejść tylko jeden człowiek i tylko schylając się pod wystającymi okapami, zaroiły się od biegnących wojowników. Chwilę później podobny zgiełk rozległ się za plecami Wolda i za bramą po jego lewej ręce. Wysoka drewniana brama, opuszczana i podnoszona od wewnątrz za pomocą długich lin, zatrzęsła się w swych ościeżnicach. Walono w nią grubą kłodą drewna. Wold z trudem podniósł się z ziemi; na tym zimnie tak cały zdrętwiał, że zupełnie nie czuł nóg. Wsparł się na chwilę na swojej włóczni, a potem zajął pozycję plecami do przypory, trzymając włócznię w pogotowiu, nie do rzutu, ale do zadania ciosu w walce wręcz.
Ghalowie musieli używać drabin, bo sądząc po hałasie dobiegającym skądś od strony północnej, wdarli się już do miasta. Jakaś włócznia poszybowała wysoko ponad dachami, rzucona ze zbyt dużą siłą. Brama znów zadygotała. W dawnych czasach nie mieli drabin i taranów, nadciągali nie tysiącami, lecz pojedynczymi szczepami odartych łachmaniarzy, tchórzliwych dzikusów, zmykających na południe przed mrozem, nie pozostających, by żyć i umrzeć w ojczystej dziedzinie jak prawdziwi ludzie…
Nagle ujrzał jednego z nich; miał szeroką białą gębę, czerwone pióro wetknięte w róg wysmarowanych smołą włosów i biegł do bramy, by otworzyć ją od wewnątrz. Wold zrobił krok do przodu i zawołał: — Stój! — Ghal obejrzał się i w tej samej chwili stary wódz wbił mu czystym pchnięciem swoją sześciostopową, okutą żelazem włócznię dokładnie pod żebra. Nie zdążył jeszcze wyrwać jej z drgającego w konwulsjach ciała, kiedy usłyszał za plecami trzask ustępującej bramy. Widok drewnianych bali pękających jak zbutwiała skóra i wyłaniającej się z wybitej w nich dziury potężnej kłody tarana był czymś potwornym. Wold zostawił swoją włócznię w brzuchu ghala i rzucił się biegiem, sapiąc ciężko i potykając się co krok, w stronę domostwa swego rodu.
Całe miasto spiczastych drewnianych dachów stało w ogniu.
Rozdział 8
W mieście obcych
Najdziwniejszą ze wszystkich dziwnych rzeczy w tym domu był rysunek na ścianie w wielkiej sali na dole. Kiedy Agat wyszedł i wszystkie pokoje zaległa głucha cisza, stanęła przed tym rysunkiem i wpatrywała się weń dotąd, aż stał się dla niej całym światem, a ona ścianą. Świat ten był siecią; siecią rozciągającą się w głąb, jak plątanina gałęzi w lesie, jak przecinające się nawzajem nurty w rzece, srebrzystoszaro-czarną siecią, rozbłyskującą tu i tam plamami zieleni, różu i słonecznej żółci. Kiedy się człowiek dobrze przyjrzał tej przepastnej sieci, mógł w niej wypatrzyć, w jej okach i nitkach, wprzędzione w nią i ją snujące małe i duże wzory i figurki — drzew, traw, zwierząt i jeszcze innych istot, mężczyzn i kobiet, jednych podobnych do farbornów, a innych nie; i inne przedziwne rzeczy, pudła na okrągłych nogach, ptaki, topory, srebrne włócznie z pióropuszami ognia, twarze nie będące twarzami, skrzydlate kamienie i drzewa o liściach z gwiazd.