Выбрать главу

W kominku nie płonął ogień, a mimo to w wysokim pokoju było ciepło; w szklanych klatkach na ścianach paliły się lampy bez knotów. W tym wielkim domu, większym niż domostwo całego rodu w Tewarze, mieszkała samotnie tylko jedna stara kobieta. Jak oni znosili tę samotność? I w jaki sposób zatrzymywali w swoich domach światło i ciepło Lata? W domach, w których mieszkali cały Rok, całe życie, z których nigdy nie przenosili się do namiotów rozbitych hen, na krańcach dziedziny, żeby wędrować po rozległych terenach letnich… Żeby wędrować… Poderwała głowę, która opadła jej na piersi i zerknęła ukradkiem na starą, na tę Pasfal, żeby sprawdzić, czy zauważyła jej senność. Zauważyła. Stara nigdy niczego nie przeoczyła; i nienawidziła Rolery.

Tak jak wszyscy Alterrowie, ta starszyzna farbornów, nienawidziła jej, bo kochała Jacoba Agata zaborczą miłością. Bo wziął ją za żonę. Bo ona była człowiekiem, a oni nie.

Jeden z nich mówił coś o Tewarze, coś tak dziwnego, że nie mogła dać temu wiary. Spuściła oczy, ale jej twarz musiała zdradzić przestrach, bo jeden z mężczyzn, Dermat Alterra, przestał przysłuchiwać się innym i spytał:

— Rolery, nie wiedziałaś, że Tewar padł?

— Ja ciebie słucham — szepnęła cichutko.

— Przez cały dzień nękaliśmy dziś ghalów wypadami od zachodu — zaczął jej wyjaśniać farborn. — Kiedy ghalowie zaatakowali Tewar, my uderzyliśmy na ich tabory i obozy rozbijane przez kobiety na wschód od lasów. Odciągnęliśmy ich tym trochę i części mieszkańców Tewaru udało się przedrzeć na Wzgórza, ale i oni, i nasi zostali rozproszeni. Niektórzy zdołali do tej pory dotrzeć tu, do Landinu, ale co z resztą — nie wiemy. Tyle tylko, że jest mroźna noc, a oni są gdzieś tam, w górach…:

Rolery milczała. Była bardzo zmęczona i nic nie rozumiała. Zimowe Miasto zdobyte, zniszczone? Czy to możliwe? Odeszła od swoich, a teraz oni wszyscy nie żyli albo błąkali się bezdomni między wzgórzami pośród mroźnej, zimowej nocy. Została sama. Twarde głosy obcych wokół niej nie umilkły ani na chwilę. Na moment doznała złudzenia — zdając sobie jednocześnie sprawę, że to tylko złudzenie — że jej ręce od dłoni aż po łokcie pokrywa cienka warstewka krwi. Zrobiło jej się trochę niedobrze, ale poprzednia senność minęła bez śladu; tylko co jakiś czas czuła, jak na króciutką chwilę wkracza do pierwszego przedsionka Krainy Niebycia. Ta stara wiedźma Pasfal nie spuszczała z niej lśniących, zimnych oczu. Nie była w stanie się poruszyć. Nie miała gdzie się podziać. Wszyscy zginęli.

I nagle coś się zmieniło. Jakby w spowijającej ją kompletnej ciemności ujrzała gdzieś daleko błyskające małe światełko.

— Agat tu idzie — powiedziała na głos, choć tak cicho, że usłyszeli ją tylko najbliżej siedzący.

— Czy on do ciebie przemawia? — spytała ostro Alla Pasfal.

Rolery wpatrywała się przez chwilę w powietrze obok starej wiedźmy, która napawała ją takim strachem, ale wcale jej nie widziała.

— Idzie tutaj — powtórzyła.

— On chyba nie nadaje, Allo — powiedział farborn nazywany Pilotsonem. — Oni pozostają w czymś w rodzaju stałego kontaktu.

— Bzdura, Huru.

— Dlaczego? Mówił, że nadawał do niej, z całą mocą, tam, na plaży, i udało mu się przebić. Ona musi mieć wrodzoną zdolność porozumiewania się. To pozwoliło im nawiązać kontakt. Takie rzeczy już się zdarzały.

— Owszem, ale między parami ludzi — odparła stara. — Nie szkolone dziecko nie może odbierać ani wysyłać parawerbalnych przekazów, Huru; a wrodzone zdolności w tej dziedzinie to najrzadsza rzecz na świecie. A ona jest wifem, a nie człowiekiem!

W czasie tej wymiany zdań Rolery wstała, wymknęła się z kręgu siedzących i podeszła do drzwi. Otworzyła je. Na dworze było ciemno, pusto i zimno. Spojrzała w głąb ulicy i po chwili wyłowiła z mroku zarys sylwetki mężczyzny; biegł w jej stronę, słaniając się na nogach ze zmęczenia. Kiedy znalazł się w smudze żółtego światła padającego z uchylonych drzwi, wyciągnął do niej ręce i bez tchu wymówił jej imię. Jego uśmiech odsłonił brak trzech przednich zębów, głowę pod futrzaną czapką opasywał mu sczerniały bandaż, twarz miał poszarzałą z bólu i wycieńczenia. Walczył w górach od trzech dni i dwóch nocy, od chwili wtargnięcia ghalów do Dziedziny Askatewaru.

— Daj mi coś do picia, trochę wody — poprosiła cicho Rolery i dopiero wtedy wszedł do oświetlonego domu, gdzie natychmiast wszyscy otoczyli go zwartym kołem.

Rolery odnalazła kuchnię, a w niej metalową trzcinkę z kwiatkiem na górze, który trzeba było przekręcić, żeby z trzcinki popłynęła woda — w domu Agata też było takie urządzenie. Ale nigdzie nie widziała żadnych misek ani czerpaków, więc nabrała wody w luźny rąbek skórzanej bluzy i tak ją zaniosła swemu mężowi do pokoju obok. Agat z absolutną powagą napił się z rąbka jej tuniki. Pozostali wytrzeszczyli tylko oczy, a wiedźma Pasfal rzuciła ostro: — W kredensie są kubki. — Ale na próżno; utraciła już całą swoją złą moc; jej złośliwość przeszyła powietrze jak chybiona strzała. Rolery klęczała obok Agata, zasłuchana w jego głos.

Rozdział 9

Wojna podjazdowa

Po tamtym pierwszym śniegu znów się ociepliło. Było słonecznie, północno-zachodni wiatr przyniósł przelotny deszcz, a w nocy lekki szron — niczym się to nie różniło od pogody, jaka panowała przez cały ostatni cykl księżyca Jesieni. Zima nie przyniosła wcale takiej wielkiej zmiany; aż trudno było uwierzyć w zapisy z poprzednich lat, mówiące o dziesięciostopowych opadach śniegu i całych cyklach księżyca, kiedy lód w ogóle nie topniał. Może to miało dopiero nadejść. Na razie najpoważniejszym problemem byli ghalowie…

Mimo paskudnych wyłomów, jakie poczynili w skrzydłach ich armii partyzanci Agata, plemiona z północy zdawały się nie zwracać na nich niemal żadnej uwagi. Szybkim przemarszem wlały się do Dziedziny Askatewaru, rozłożyły obozem na wschód od lasów i teraz, trzeciego dnia, zaatakowały Zimowe Miasto. Ghalowie przypuścili na nie szturm, ale nie po to, aby je zrównać z ziemią; widać było wyraźnie, że starają się ratować z pożarów zapasy żywności, stada haynn i chyba także kobiety. Tylko mężczyzn wycinali w pień. Może, tak jak donoszono, chcieli po zdobyciu miasta obsadzić je własnym garnizonem. Z nadejściem Wiosny powracający z południa ghalowie ciągnęliby już od miasta do miasta swego własnego imperium.

„To zupełnie niepodobne do wifów” — pomyślał Agat, leżąc w ukryciu pod ogromnym powalonym drzewem i czekając, aż jego mała armia zajmie pozycje przed ich własnym atakiem na Tewar. Od dwóch dni i nocy walczyli pod gołym niebem, dokonując nagłych wypadów i szybko wycofując się w bezpieczne miejsca. Żebro złamane tamtej nocy, kiedy pobito go w lesie, mimo ciasnego bandaża, mocno dawało mu się we znaki, tak jak i rana głowy, którą poprzedniego dnia zadał mu jakiś procarz ghalów. Przy pełnej odporności na zakażenia rany goiły się błyskawicznie, toteż Agat niemal zupełnie nie zwracał na nie uwagi. Tylko krwotok z tętnicy mógłby być dla niego groźny i tylko siła ciosu mogła powalić go na ziemię.

W tej chwili męczyło go pragnienie i ścierpły mu nogi od niewygodnej pozycji, ale ten krótki, wymuszony odpoczynek w najmniejszym stopniu nie osłabił przyjemnej czujności umysłu. To planowanie, to wybieganie myślami w przyszłość było zupełnie niepodobne do wifów. Oni nie postrzegali czasu ani przestrzeni liniowo, na imperialistyczną modłę jego własnego gatunku. Dla nich czas był jak latarnia świecąca jeden krok w przodzie, jeden krok w tyle — reszta rozpływała się w nierozróżnialnym mroku. Dla nich czas, to było dziś, to był ten jeden bieżący dzień nieogarnionego umysłem Roku. Nie znali słów na określenie zaszłości historycznych — wszystko działo się albo „dziś”, albo w „przedczasie”. Jeśli wybiegali myślami w przyszłość, to nie dalej niż do następnej pory Roku. Nie patrzyli na czas jak na coś zewnętrznego, ale tkwili wewnątrz niego, jak lampa w ciemności nocy, jak serce w żywym ciele. Podobnie było z przestrzenią. Przestrzeń nie była dla nich płaszczyzną służącą do kreślenia granic, ale terenem, obszarem, dziedziną rozciągającą się zawsze wokół miejsca, gdzie w danej chwili przebywali — któreś z nich, cały ród, całe plemię. Wokół tej dziedziny rozciągały się tereny nabierające wyrazistości, gdy się do nich zbliżało, i zatracające wszelkie kontury, gdy się od nich oddalało. Im dalej, tym bardziej stawały się rozmyte. Ale żadnych krańców, żadnych granic. To budowanie planów, ta próba utrzymania podbitych terenów w czasie i przestrzeni była czymś zupełnie nietypowym. Wskazywała na… Właściwie na co? Czy ta zmiana wzorca kulturowych zachowań wifów nastąpiła samoistnie, czy też wzorzec ten został zainfekowany poprzez kontakty z dawnymi koloniami północnymi, najdalszymi zagonami Człowieka?