Podszedł do niej, nagi, czarny i lśniący od potu.
— Jesteś z Tewaru, prawda? — spytał w języku ludzi, ale przekręcając połowę słów. Szczęśliwy z odniesionego zwycięstwa, otrzepał piasek ze swych gibkich ramion i uśmiechnął się do niej.
— Tak.
— Co możemy dla ciebie zrobić? Czy masz do nas jakąś sprawę?
Oczywiście nie mogła spojrzeć na niego z tak bliska, ale ton jego głosu był jednocześnie przyjazny i żartobliwy. Był to głos młodego chłopca. Pomyślała, że jest pewnie młodszy od niej. Nie mogła pozwolić, żeby sobie z niej żartował.
— Tak — odparła chłodno. — Chcę obejrzeć tę czarną skałę na piaskach.
— Proszę bardzo, możesz iść. Wiadukt jest otwarty. Odniosła wrażenie, że chłopiec próbuje jej zajrzeć w spuszczoną twarz. Odwróciła ją jeszcze bardziej.
— Gdyby ktoś próbował cię zatrzymać, powiedz, że przysyła się Jonkendy Li. Czy też może mam tam iść z tobą? Na to w ogóle nie godziło się odpowiadać. Z podniesioną wysoko głową i wzrokiem wbitym w ziemię pod nogami ruszyła w stronę ulicy prowadzącej do wiaduktu. Żaden z tych uśmiechających się pod nosem, czarnych niby-ludzi nie będzie sobie myślał, że się boi…
Nikt za nią nie szedł. Tych kilku farbornów, których minęła na krótkiej ulicy, chyba w ogóle nie zwróciło na nią uwagi. Dotarła do ogromnych filarów wiaduktu, zerknęła z ukosa przez ramię, po czym spojrzała z powrotem przed siebie i zastygła w bezruchu.
Most był ogromny — ogromny To była droga dla olbrzymów! Ze wzgórza wyglądał zwiewnie, sadził ponad polami, wydmami i piaskami, lekkimi, miarowymi susami swych przęseł. Z tego miejsca zobaczyła, że jest dość szeroki, by mogło nim przejść pierś w pierś dwudziestu ludzi i że prowadzi wprost do majaczących w oddali czarnych wrót skały-wieży. Żadna poręcz nie oddzielała tej gigantycznej drogi od powietrznej otchłani po obu jej stronach. Pomysł, żeby wejść na ten most, był zupełnie niedorzeczny. Po prostu nie mogła tego zrobić; to nie była droga dla ludzkich stóp.
Jakaś boczna uliczka zaprowadziła ją do jednej z zachodnich bram miasta. Przeszła spiesznie obok długich, pustych zagród i obór i wymknęła się przez bramę z zamiarem obejścia wokół murów miasta i powrotu do domu.
W tym miejscu urwisko było znacznie niższe; wycięto w nim wiele schodów wiodących na sam dół, gdzie w popołudniowym słońcu żółciły się tchnące spokojem, wzorzyste pola. A dalej, tylko jeden krok przez wydmy i pojawia się szeroka plaża, gdzie można znaleźć wiecznie zielone morskie kwiaty, które kobiety Askatewaru trzymały w swoich komodach i wplatały sobie we włosy w dni świąt. Poczuła w powietrzu nieznany zapach morza. Jeszcze nigdy w życiu nie chodziła po plaży. Słońce wciąż stało dość wysoko. Zeszła długimi, kamiennymi schodami wykutymi w ścianie klifu, puściła się pędem przez pola, przez groble i wydmy i na koniec wybiegła na idealnie płaską równinę rozmigotanych piasków, ciągnącą się jak daleko sięgnąć wzrokiem na południe, północ i zachód.
Wiał wiatr, świeciło słabe słońce. Gdzieś z ogromnej dali na zachodzie dobiegał nieustannie jakiś odgłos — potężny, kołyszący, kojący pomruk. Pod stopami miała twardy, gładki, bezkresny piasek. Zaczęła biec dla samej radości pędzenia przed siebie. Po chwili przystanęła, roześmiała się upojona biegiem i spojrzała na ogromne przęsła wiaduktu kroczące z powagą tuż obok cieniutkiej, nierównej kreseczki odcisków jej stóp. Znów pobiegła i znów się zatrzymała, żeby nazbierać srebrzystych muszli na wpół zakopanych w piasku. Barwne niczym garść kolorowych kamyków miasto farbornów rozsiadło się za jej plecami na brzegu urwiska jak ptak na grzędzie. Nim sprzykrzył się jej słony wiatr, bezmiar przestrzeni i samotność, dotarła aż do wielkiej skały, która teraz wyrosła czarną ścianą między nią a słońcem.
W jej długim cieniu czaił się chłód. Wzdrygnęła się i by wydostać się z tego cienia, znów zaczęła biec, trzymając się jak najdalej od czarnej bryły skały. Chciała sprawdzić, czy słońce stoi już bardzo nisko i ile jeszcze musiałaby biec, żeby zobaczyć pierwsze fale morza.
Nagle z poszumu wiatru wyłowiła uchem jakieś słabe i niskie wołanie, wołanie tak dziwne i natarczywe, że stanęła jak wryta, obejrzała się ze strachem na wielką czarną wyspę wyrastającą spośród piasków. Czy to gniazdo czarowników przyzywało ją do siebie?
Z pozbawionego poręczy wiaduktu, sponad jednego z filarów, który wspierał się już na samej skale wyspy, hen, z daleka i wysoka wołała do niej jakaś maleńka, czarna postać.
Okręciła się na pięcie i rzuciła do ucieczki, gdy nagle coś kazało jej się zatrzymać i odwrócić. Owładnął nią paniczny strach. Chciała uciekać, ale nie mogła zrobić ani kroku. Była śmiertelnie przerażona. Stała drżąc na całym ciele, słysząc w uszach narastający ryk. Czarownik z czarnej skały omotywał ją pajęczyną uroku. Z wyciągniętymi rękami powtarzał raz po raz coraz bardziej naglące, niezrozumiałe słowa, z trudem przebijające się przez szum wiatru, słowa jak krzyk morskich ptaków: „ska, ska, ska!” Ryk rozbrzmiewający jej w uszach przybrał na sile tak bardzo, że przypadła ze strachu do ziemi.
I raptem, zupełnie jasno i wyraźnie, w samym środku głowy usłyszała: „Biegnij! Wstań i biegnij! Do wyspy — szybko!” I nim się spostrzegła, stała już na nogach i biegła przed siebie. Wyraźny głos odezwał się znowu, żeby wskazać jej drogę. Nie widząc nic na oczy, chwytając łapczywie powietrze, dopadła czarnych schodów wyrąbanych w skale i ostatkiem sił zaczęła się po nich wspinać. Na pierwszym podeście ujrzała biegnącą ku niej czarną postać. Wyciągnęła rękę, postać chwyciła ją za nią i na wpół prowadząc, na wpół niosąc, pomogła jej pokonać jeszcze jedne schody i tam ją puściła. Rolery zatoczyła się pod ścianę, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Czarna postać podtrzymała ją, pomogła wstać i powiedziała tym samym głosem, który przemawiał przedtem wewnątrz jej głowy: — Patrz! Nadciąga!
Spieniona woda runęła na skałę pod nimi z rykiem, od którego zatrzęsła się cała wyspa. Zmuszone do rozstąpienia się na boki fale zwarły się za nią z wściekłym sykiem i bulgocąc popędziły dalej, by rozbić się na długiej ławie wydm i tam dopiero uspokoić się i rozlać w bezmiar lśniących, rozkołysanych fal.
Rolery stała drżąca, przytrzymując się kurczowo kamiennej ściany. W żaden sposób nie mogła opanować tego drżenia.
— Przypływ nadciąga tutaj akurat trochę szybciej niż biegnący człowiek — usłyszała za plecami łagodny głos. — A kiedy się uspokoi, woda przy Skale ma około dwudziestu stóp głębokości… Chodźmy tędy… Dlatego właśnie w dawnych czasach tu mieszkaliśmy. Na pół dnia i nocy ta Skała zmienia się w wyspę. Wywabialiśmy wrogów na te piaski tuż przed przypływem i… Oczywiście tych, którzy nie bardzo wiedzieli, co to przypływ… Wszystko w porządku?