Przez cały pierwszy dzień oblężenia Rolery pomagała tym, którzy pilnowali, aby mężczyznom na murach i dachach nie zabrakło lanc — długich, szorstkich, szablowatych liści trawy holn ważących kilka funtów i ściętych z jednego końca w ostry szpic. Kto celnie rzucał, mógł nimi zabić, a ich grad posyłany nawet niewprawnymi rękami skutecznie zrażał grupę ghalów próbujących przystawić drabiny do wygiętego w łuk muru od strony lądu. Nosiła całe naręcza tych lanc po niezliczonych schodach; na innych schodach stała w łańcuchu podających je sobie w górę z rąk do rąk, biegała z nimi smaganymi wiatrem ulicami i do tej pory nie zdążyła wyciągnąć z rąk całej masy cieniutkich jak włos, kłujących drzazg. A dziś od samego świtu dźwigała pociski do katapult, dziwacznych urządzeń do miotania kamieni, czegoś w rodzaju wielkich proc, umieszczonych nad Bramą Lądową. Kiedy ghalowie podciągali tłumnie do bramy, żeby użyć swoich taranów, wielkie kamienie lecące na nich z góry z hukiem i świstem wciąż na nowo ich rozpędzały. Ale katapulty pożerały straszliwe ilości pocisków. Mali chłopcy bez chwili przerwy wyrywali kamienie z bruku pobliskich ulic, a jej kobieca drużyna woziła je po osiem, dziesięć na raz wojownikom obsługującym katapulty, dziwną skrzynią na okrągłych nogach. Osiem kobiet zaprzęgało się w długie liny, żeby ją pociągnąć, ale załadowana po brzegi ciężka skrzynia wydawała się nie do ruszenia. Kiedy jednak zaparły się ze wszystkich sił, małe okrągłe nóżki zaczynały się w końcu nagle obracać i cała skrzynia ruszała z grzechotem i turkotem pod górę. Wytężając siły, żeby się przypadkiem nie zatrzymała, wlokły ją spiesznie jednym ciągiem aż do bramy, tam, jeszcze rozpędzoną, wywracały do góry nogami, przystawały na chwilę dla złapania oddechu i odgarnięcia włosów z czoła, po czym wracały z pustym, roztrzęsionym wózkiem po następny ładunek. I tak przez cały ranek. Kamienie i liny raniły ręce do krwi. Rolery udarła dwa kawałki skóry ze swojej cienkiej skórzanej spódnicy i przywiązała je sobie do dłoni rzemieniami od sandałów. Pomogło. Reszta kobiet poszła w jej ślady.
— Szkoda, że zapomnieliście, jak się robi te erkary! — krzyknęła do Seiko Esmit za którymś razem, kiedy zbiegały ulicą tuż przed turkocącym, trudnym do kierowania wózkiem. Seiko nic nie odpowiedziała; może nie usłyszała. Harowała jak wszyscy inni, bo wśród farbornów trudno było znaleźć słabeusza, ale widać po niej było napięcie, w jakim żyli przez ostatnie dni — pracowała jak w transie.
Raz, kiedy zbliżały się do bramy, ghalowie rozpoczęli ostrzał płonącymi żagwiami, które tliły się i dymiły na bruku ulic i dachówkach domów. Seiko szarpnęła się w linach uprzęży jak zwierzę schwytane we wnyki i przypadła do ziemi ze strachu przed przelatującymi nad głową ognistymi strzałami.
— Zgasną, to miasto się nie zapali — powiedziała cicho Rolery, ale Seiko tocząc wokół niewidzącym spojrzeniem powtarzała tylko raz po raz:
— Boję się pożaru, boję się pożaru…
Ale kiedy jakiś młody kusznik trafiony w twarz kamieniem z procy ghala runął z rozpostartymi rękami z wąskiej półki na szczycie muru i roztrzaskał się tuż obok nich, przewracając dwie z ciągnących wózek kobiet i zbryzgując im spódnice własną krwią i mózgiem, to właśnie Seiko podeszła do zabitego, położyła sobie na kolanach jego zmasakrowaną głowę i wyszeptała mu do ucha słowa ostatniego pożegnania.
— To był ktoś z twego rodu? — spytała Rolery, kiedy Seiko przywdziała na powrót uprząż i ruszyły dalej.
— W tym mieście wszyscy jesteśmy dla siebie jednym rodem — odparła farbornka — To był Jonkendy Li, najmłodszy z Rady.
Młody zapaśnik z areny na wielkim placu, który lśniąc od potu i tryskając radością z odniesionego zwycięstwa pozwolił jej chodzić po swoim mieście, dokąd zechce. Pierwszy farborn, z jakim rozmawiała w swoim życiu.
Jacoba Agata nie widziała od przedostatniej nocy, bo każdy, kto pozostał w mieście, człowiek czy farborn, miał wyznaczone stanowisko i zajęcie, a do Agata należało być wszędzie naraz, utrzymać półtoratysięczne miasto przed nawałą piętnastu tysięcy.
W miarę upływu dnia głód i zmęczenie zaczęły podkopywać jej siłę i coraz częściej widziała go rozciągniętego na zakrwawionym bruku, tam, po przeciwnej stronie miasta, przy Bramie Morskiej nad urwiskiem, w miejscu drugiego głównego szturmu ghalów. Jej kobieca drużyna przerwała na chwilę pracę, żeby posilić się chlebem i suszonymi owocami przywiezionymi małym wózkiem na okrągłych nogach przez jakiegoś roześmianego chłopca; mała poważna dziewczynka, dźwigająca wielki skórzany bukłak, dała im się napić wody. Posiłek pokrzepił trochę Rolery. Była pewna, że wszyscy zginą, bo z dachów domów widziała chmary wroga czerniące okoliczne wzgórza — nie było im końca, tak naprawdę oblężenie wcale jeszcze się nie rozpoczęło. Ale z tą samą pewnością wiedziała, że Agat nie zostanie zabity, a skoro on będzie żył, to przecież ona też. Co on miał wspólnego ze śmiercią? Był życiem, samym życiem — jej życiem. Rozsiadła się wygodniej na bruku ulicy, żując twardy chleb. O rzut kamieniem ze wszystkich stron otaczał ją mord, gwałt, masakra i koszmar, a oto ona siedziała tutaj, zajadając spokojnie chleb. Jak długo będą się bronić ze wszystkich sił, z całego serca, tak jak to robili do tej pory, pozostaną bezpieczni przynajmniej przed strachem.
Jednak niedługo potem nastały bardzo ciężkie chwile.
Kobiety podciągały właśnie swój ciężki ładunek do bramy, gdy nagle turkot wózka i w ogóle wszystkie inne dźwięki utonęły w potwornym wyciu dobiegającym zza bramy, w ryku dudniącym jak łoskot trzęsienia ziemi, tak donośnym i głębokim, że się go nie słyszy, tylko czuje szpikiem kości. W następnej chwili brama drgnęła na zawiasach i zadygotała. Wtedy właśnie na moment zobaczyła Agata. Pędził z dalszej części miasta, prowadząc drużynę łuczników i strzałkarzy, wykrzykując w pędzie rozkazy do tych, którzy stali na murach.
Kobiety otrzymały rozkaz schronienia się na ulicach leżących bliżej centrum miasta i natychmiast się rozproszyły. „Łuuu-u! Łuu-u! Łuuu-u!” dochodził zza bramy ryk tłumu tak potężny, jakby dobywał się z gardzieli samych gór, jakby lada chwila miał unieść miasto ze szczytów urwiska i strącić je do morza. Wiatr przybrał na sile, zrobiło się przejmująco zimno. Drużyna Rolery rozbiegła się, wszędzie panowało potworne zamieszanie. Nie było żadnej pracy, którą by mogła zająć ręce. Zaczęło się ściemniać. Dzień był jeszcze młody, za wczesna pora na ten zmierzch. I nagle zrozumiała; że jednak zginie, uwierzyła w swoją śmierć. Przystanęła bez ruchu na pustej ulicy, pośród wysokich pustych domów, i zaniosła się cichym płaczem.
W jednym z bocznych zaułków kilku chłopców wyrywało kamienie z bruku i nosiło je w stronę Rynku, by podwyższyć barykady wzniesione na czterech prowadzących do niego ulicach i wzmocnić w ten sposób zamykające je bramy. Dołączyła do nich, żeby się rozgrzać, żeby nie stać bezczynnie, żeby coś robić. Harowali w milczeniu, w piątkę czy szóstkę, wykonując pracę przerastającą ich siły.
— Śnieg — powiedział naraz któryś z chłopców, przystając obok Rolery. Oderwała wzrok od kamienia, który wlokła krok za krokiem w dół ulicy, i ujrzała tuż przed sobą zasłonę z wirujących małych płatków, gęstniejącą z każdą chwilą. Wszyscy przerwali pracę. Wiatr ucichł, potworne wycie za bramą ustało jak nożem uciął. Śnieg i zmrok spadły razem na świat, przynosząc ciszę.
— Patrzcie! — zawołał z zachwytem jeden z chłopców. Sypało już tak gęsto, że koniec ulicy zniknął im z oczu. Światła Gmachu Ligi stojącego ledwie kawałek dalej zmieniły się w migotliwe żółte plamki.
— Będziemy mieli całą Zimę, żeby się na to napatrzyć — powiedział drugi. — Jeśli przeżyjemy. No dobra, idziemy! W Gmachu wydają już pewnie kolację.