Rolery wzruszyła lekko ramionami, a ponieważ obcy wydawał się nie pojmować tego gestu, dodała: — Tak. — Rozumiała, co mówił, ale używał wielu słów, których nigdy przedtem nie słyszała, a prawie wszystkie pozostałe źle wymawiał.
— Jesteś z Tewaru?
Ponownie wzruszyła ramionami. Mdliło ją i chciało jej się płakać, ale nie pozwoliła sobie na to. Wchodząc na kolejne schody, zagarnęła sobie włosy na czoło i spod ich zasłony zerknęła na jedno mgnienie oka z ukosa w górę na twarz farborna. Była to silna, szorstka twarz o ciemnych, groźnych, roziskrzonych oczach, mrocznych oczach obcych.
— Coś ty robiła na tych piaskach? Czy nikt cię nie ostrzegł przed przypływem?
— Nic nie wiedziałam — szepnęła.
— Przecież wasi Starsi wiedzą. Albo przynajmniej wiedzieli ostatniej Wiosny, kiedy wasz szczep mieszkał u tego wybrzeża. Macie jednak piekielnie krótką pamięć. — To, co mówił, nie było przyjemne, ale ani na chwilę nie podniósł głosu, który wcale nie był taki nieprzyjemny. — Teraz tędy. Nic się nie bój — tu nie ma żywego ducha. Już bardzo dawno noga żadnego z was nie postała na Skale…
Przeszli jakimiś drzwiami, potem ciemnym tunelem i znaleźli się w sali, która wydawała jej się ogromna, dopóki nie ujrzała następnej. Mijali bramy i dziedzińce pod gołym niebem, długie, zdobione arkadami galerie wysunięte daleko nad powierzchnię morza, pokoje i łukowato sklepione hole. Wszystkie były zupełnie puste i ciche — prawdziwa siedziba morskich wiatrów. Pomarszczone srebro powierzchni morza kołysało się teraz daleko w dole pod nimi. Rolery poczuła się oszołomiona i tak maleńka, jakby zupełnie przestała istnieć.
— Czy tu ktoś mieszka? — spytała cichutko.
— Teraz nie.
— To jest wasze Zimowe Miasto?
— Nie, my Zimą mieszkamy tam gdzie teraz. To zostało zbudowane jako fort. W dawnych czasach mieliśmy wielu wrogów… Co robiłaś na piaskach?
— Chciałam zobaczyć…
— Co zobaczyć?
— Piaski. Ocean. Najpierw byłam w waszym mieście… Ja tylko chciałam zobaczyć…
— Dobrze, już dobrze! Nic w tym złego. — Poprowadził ją galerią tak wysoką, że zakręciło jej się w głowie. Pod strzelistymi, spiczastymi arkadami przefruwały morskie ptaki. Potem jeszcze jeden wąski korytarz i znalazłszy się wreszcie za bramą wyszli po dzwoniącym moście z metalu. z jakiego robi się miecze, na wiadukt.
Szli w milczeniu, od wieży ku miastu, zawieszeni między niebem a ziemią, wychyleni pod wiatr, który spychał ich nieustannie w prawo. Rolery było zimno, czuła się onieśmielona wysokością i dziwnością tej drogi i obecnością ciemnego niby-człowieka idącego krok w krok tuż obok niej.
— Nie będę już więcej do ciebie przemawiał — powiedział nagle, kiedy weszli do miasta. — Wtedy nie miałem innego wyjścia.
— Kiedy kazałeś mi biec… — zaczęła i urwała, nie bardzo wiedząc, o czym on mówi ani co takiego właściwie wydarzyło się tam, na piaskach.
— Myślałem, że jesteś jedną z nas — powiedział jakby z gniewem, ale natychmiast się opanował. — Nie mogłem stać z założonymi rękami i przyglądać się, jak toniesz. Nawet jeśli sobie na to zasłużyłaś. Ale nie masz się czego martwić. Więcej tego nie zrobię. I nie dało mi to żadnej władzy nad tobą — bez względu na to, co ci powiedzą twoi Starsi. Możesz już iść, wolna jak wiatr i ciemna jak przedtem.
Szorstkość w jego głosie nie była udawana i wystraszyła Rolery. Zirytowana własnym strachem, głosem drżącym, ale i zuchwałym, spytała:
— A czy wrócić także mogę?
Na to pytanie farborn przyjrzał jej się uważniej. Wyczuła, bo oczywiście nie mogła na niego spojrzeć, że wyraz jego twarzy uległ zmianie.
— Oczywiście, możesz. Czy wolno mi poznać twoje imię, córko Askatewaru?
— Rolery z rodu Wolda.
— To Wold jeszcze żyje? Jesteś jego wnuczką? Córką? — Wold zamyka Kamienny Krąg — odparła dumnie, chcąc utrzeć mu nosa. Jak jakiś farborn, niby-człowiek, ktoś nie należący do żadnego rodu i stojący poza prawem mógł ją traktować tak ostro i wyniośle?
— Przekaż mu pozdrowienia od Jacoba Agata Alterry. Powiedz mu, że przyjdę jutro do Tewaru, żeby z nim porozmawiać. Bywaj, Rolery. — I wyciągnął rękę w geście pożegnania równych sobie, a ona bez chwili namysłu zrobiła to samo, przykładając otwartą dłoń do jego dłoni.
Potem odwróciła się i odeszła spiesznie stromymi ulicami i schodami, naciągając futrzany kaptur na oczy i odwracając twarz, gdy mijała nielicznych farbornów. Dlaczego oni tak się na człowieka gapią? Jak jakieś ryby albo trupy. Ciepłokrwiste zwierzęta i ludzie nie wybałuszają tak na siebie oczu. Kiedy wreszcie znalazła się za bramą od strony lądu, doznała wielkiej ulgi. W ostatnich czerwonawych promieniach słońca wdrapała się szybko pod górę, potem zbiegła przez umierający las i wyszła na ścieżkę do Tewaru. Gdy zmrok zaczął stapiać się z nocą, po drugiej stronie ściernisk dojrzała maleńkie gwiazdy ognisk przed namiotami wokół nie ukończonego jeszcze Zimowego Miasta na wzgórzu. Wydłużyła krok, bo spieszno jej było do ciepła, obiadu i towarzystwa ludzi. Ale nawet wtedy, gdy znalazła się już w wielkim kobiecym namiocie swego rodu, gdy klęcząc przy ognisku wśród reszty kobiet i dzieci zajadała duszone mięso, nie mogła zapomnieć tamtego dziwnego uczucia. W zwiniętej prawej ręce zaciskała garść mroku, tam gdzie czuła na niej dotyk jego dłoni.
Rozdział 2
W czerwonym namiocie
— Ta breja jest zimna — warknął i odsunął miskę, po czym, napotkawszy cierpliwe spojrzenie, z jakim stara Kerly zabrała jedzenie do odgrzania, zwymyślał się w duchu od zrzęd i starych durniów. Żadna z jego wielu żon — dziś pozostała mu już tylko ta jedna — żadna z jego córek, żadna ze wszystkich jego kobiet nie umiała ugotować miski bhanu tak jak Shakatany. Cóż to była za kucharka! I taka młoda — jego ostatnia młoda żona. Ale umarła, tam, na wschodzie dziedziny, umarła bardzo młodo, a on żył i żył i czekał na nadejście srogiej zimy.
Do namiotu podeszła jakaś dziewczyna w skórzanej tunice z trójlistnym znakiem jego klanu, pewnie któraś z wnuczek. Trochę podobna do Shakatany. Odezwał się do niej, choć nie mógł sobie przypomnieć jej imienia.
— Czy to ty spóźniłaś się wczoraj wieczorem, kobieto z mego rodu?
Rozpoznał to pochylenie głowy i ten uśmiech. To ta, z którą tak się przekomarzał, ta krnąbrna i bezczelna, taka miła i taka samotna. Dziecko urodzone nie w porę. Jakże ona, u licha, ma na imię?
— Przynoszę wiadomość, Najstarszy.
— Od kogo?
— Nazwał siebie wielkim imieniem — Jakat-abat-bolter-ra? Nie zapamiętałam tego wszystkiego.
— Alterra? Farbornowie nazywają tak swoich wodzów. Gdzie spotkałaś tego człowieka .
— To nie był człowiek, Najstarszy, tylko farborn. Przesyła pozdrowienia i wiadomość, że przyjdzie dzisiaj do Tewaru porozmawiać z Najstarszym.
— Co ty powiesz… — mruknął i skinął leciutko głową z podziwu dla jej zuchwalstwa. — I to ciebie uczynił swoim posłańcem?
— Tak się przypadkiem złożyło, że rozmawialiśmy ze sobą i…
— Tak, tak. Czy wiesz, kobieto z mego rodu, że u Mężów Dziedziny Pernmek niezamężna kobieta, która by rozmawiała z farbornem, zostaje… ukarana?
— Jak?
— Mniejsza z tym.
— Mężowie Pernmek to kloobożercy i golą sobie głowy. Co oni w ogóle mogą wiedzieć o farbornach? Nigdy nie przenoszą się na wybrzeże… Słyszałam kiedyś w którymś z namiotów, że Najstarszy mego rodu miał za żonę farbornkę. W dawnych dniach.