Выбрать главу

— My, ludzie, nie umieramy waszą paskudną śmiercią! — wybuchnął w pewnej chwili. — Ten chłopak musi mieć jakąś wrodzoną wadę krwi!

Rolery nie zwracała na niego uwagi, tak jak i ranny chłopiec, który umarł w męczarniach, ściskając ją kurczowo za rękę.

Przez cały dzień do wielkiej, cichej sali znoszono nowych rannych, po jednym, czasami po dwóch. Tylko po tym orientowali się, że tam, na górze, na zalanych słońcem śniegach musi toczyć się zażarta walka. Jednym z rannych był Umaksuman, nieprzytomny po trafieniu kamieniem z procy ghala. Leżał tak dostojny i mocarny, że Rolery popatrzyła na niego z dumą — oto prawdziwy wojownik, jej brat. W pierwszej chwili sądziła, że jest o krok od śmierci, ale już wkrótce usiadł na posłaniu, potrząsnął głową i wstał. — Skąd ja się tu wziąłem? — spytał tubalnym głosem, a Rolery omal nie wybuchnęła śmiechem, nim mu odpowiedziała. Ród Wolda to twarde sztuki. To właśnie od Umaksumana dowiedziała się, że ghalowie przystąpili do ataku na wszystkie barykady naraz, nieprzerwanego szturmu, takiego jak tamten na Bramę Lądową, kiedy to wszyscy jednocześnie próbowali się wedrzeć na mury włażąc sobie nawzajem na plecy.

— To strasznie głupi wojownicy — powiedział rozcierając sobie wielki guz nad prawym uchem. — Gdyby obsiedli dachy wokół Rynku i przyłożyli się do łuków i kusz, to po tygodniu nie mielibyśmy kim obsadzić barykad. Ale oni potrafią tylko pędzić całą kupą i wyć, jakby ich kto obdzierał ze skóry… — Jeszcze raz potarł głowę, spytał: — Gdzie moja włócznia? — i poszedł walczyć dalej.

Zabitych nie znoszono na dół, lecz umieszczano ich w otwartej szopie na Rynku do czasu, kiedy będzie można ich spalić. Gdyby Agat zginął, w ogóle by się o tym nie dowiedziała. Kiedy noszowi schodzili z nowym pacjentem, spoglądała na nich z iskierką nadziei — jeśli rannym byłby Agat, znaczyłoby to przynajmniej, że żyje. Ale za każdym razem był to ktoś inny. Zastanawiała się, czy gdyby go zabili, zdążyłby przed śmiercią zawołać do niej w myślach i czy to wołanie by ją zabiło.

Pod wieczór tego ciągnącego się w nieskończoność dnia przyniesiono starą Allę Pasfal. Wraz z kilkoma innymi starymi farbornami i farbornkami zażądała przydzielenia do niebezpiecznego zajęcia, do noszenia broni obrońcom barykad, co oznaczało konieczność biegania przez Rynek bez żadnej osłony przed ogniem wroga. Lanca ghala trafiła ją z boku w szyję i przebiła ją na wylot. Wattock niewiele mógł dla niej zrobić. Mała, czarna i stara, umierała samotnie pośród młodych mężczyzn. Napotkawszy jej spojrzenie, Rolery podeszła do niej z misą pełną krwawych wymiocin. Stare oczy wpatrywały się w nią z napięciem, twarde, mroczne i pozbawione głębi — jak skała. I Rolery spojrzała prosto w te oczy, choć nie było to w zwyczaju jej rasy.

Z obandażowanego gardła dobył się charkot, wargi poruszyły się bezsilnie.

Przełamać własne bariery…

— Ja ciebie słucham — wypowiedziała drżącym głosem zwyczajową formułkę.

„Oni odejdą — rozległ się w jej myślach głos Alli Pasfal, wycieńczony i słaby. — Będą próbowali dogonić główną armię, która odeszła na południe. Boją się nas, boją się śniegołaków, boją się domów i ulic. Są przerażeni, odejdą po tym ataku. Powtórz to Jacobowi. Słyszę ich, słyszę ich… Powiedz Jacobowi, że oni odejdą… jutro…”

— Powiem mu — odparła Rolery i wybuchnęła płaczem. Umierająca stara kobieta wpatrywała się w nią bez słowa i bez ruchu, oczami jak czarne kamienie.

Rolery wróciła do swojej pracy, bo ranni potrzebowali opieki, a Wattock nie miał żadnego innego pomocnika. A poza tym, jaki sens miałoby szukanie Agata tam, na górze, w zgiełku i wrzawie, pośród zakrwawionych śniegów, by powtórzyć mu, nim zostanie zabity, że jakaś obłąkana stara kobieta powiedziała tuż przed śmiercią, że przeżyją.

Zabrała się do roboty z twarzą wciąż jeszcze mokrą od łez. Jeden z farbornów, ciężko ranny, ale cierpiący już znacznie mniej po cudownym lekarstwie Wattocka, maleńkiej kulce, po połknięciu której ból zmniejszał się lub w ogóle ustępował, spytał: — Dlaczego płaczesz? — pytał sennie, z zaciekawieniem, jak pytają się nawzajem dzieci. — Nie wiem — odparła Rolery. — Śpij już. — A jednak wiedziała, dlaczego płacze, choć tylko mgliście; dlatego, że promień nadziei przedzierający się przez rezygnację, w której żyła od tylu dni, okazał się nieznośnie bolesny, a ból, jako że była tylko kobietą, wyciskał jej z oczu łzy.

Tu, na dole, nie sposób było to wiedzieć na pewno, ale dzień musiał się chylić ku końcowi, bo Seiko Esmit przyniosła na tacy gorący posiłek dla Rolery, Wattocka i tych rannych, którzy mogli jeść. Zaczekała, żeby zabrać z powrotem miski, więc Rolery powiedziała jej, że stara Pasfal Alterra nie żyje.

Seiko skinęła tylko głową. Na jej twarzy malowało się ogromne napięcie, wyglądała bardzo dziwnie.

— Strzelają żagwiami — powiedziała podniesionym głosem — i rzucają z dachów płonące deski. Nie mogą sforsować barykad, więc chcą spalić budynki i wszystkie nasze zapasy, żebyśmy wymarli na mrozie z głodu. Jeśli Ratusz się zajmie, to znajdziecie się tu w pułapce. Spłoniecie żywcem.

Rolery zabrała się do jedzenia i nic nie odpowiedziała.

Gorący bhan doprawiono sosem z mięsa i siekanymi ziołami. Farborni nawet podczas oblężenia gotowali lepiej niż oni w najlepszym okresie jesiennej obfitości. Zjadła całą swoją porcję, pół porcji, które zostawił jeden z rannych, wyskrobała resztki z kilku innych misek i odniosła tacę Seiko, żałując, że to już wszystko.

Bardzo długo nie pojawiał się nikt więcej. Ranni spali, pojękując przez sen. Było ciepło; gorące powietrze z płonącego gazu biło w górę przez ruszty ogrzewając dużą salę przyjemniej niż ognisko namiotu. Poprzez oddechy śpiących dochodziło ją czasami cichutkie tykanie okrągłych przedmiotów na ścianach; i po nich, i po szklanych szafkach, i po wysokich rzędach ksiąg pełgały złote i brązowe odblaski płonących równo języczków gazu.

— Dałaś mu środek przeciwbólowy? — spytał szeptem Wattock. Wzruszyła ramionami na potwierdzenie i wstała z podłogi od jednego z rannych. Siadając obok niej przy stole służącym im do cięcia bandaży, stary nastawiacz kości wyglądał jakby mu przybyło pół Roku. Rolery uważała, że jest wspaniałym lekarzem. Żeby dać mu choć na chwilę zapomnieć o zmęczeniu i osłodzić mu gorycz zniechęcenia, spytała:

— Starszy, jeśli to nie od złego uroku broni gniją rany, to od czego?

— Och, to przez takie małe stworzonka. Tak maleńkie, że wcale ich nie widać. Mógłbym ci je pokazać tylko przez specjalne szkło, takie jak to w gablocie pod ścianą. Te stworzonka żyją prawie wszędzie — na broni, w powietrzu, na skórze. Jeśli dostaną się do krwi, organizm z nimi walczy i to właśnie ta walka wywołuje opuchliznę, zaczerwienienie i tak dalej. Tak powiadają księgi. Mnie jako lekarza nigdy to nic nie obchodziło.

— A dlaczego te stworzonka nie gryzą farbornów?

— Bo nie lubią cudzoziemców — odparł Wattock i prychnął śmiechem z tego swego małego dowcipu. — Musisz chyba wiedzieć, że jesteśmy cudzoziemcami. Bez zażywania co jakiś czas dawki pewnych enzymoidów nie trawilibyśmy nawet tutejszej żywności. Nasza struktura chemiczna różni się odrobinę od lokalnego wzorca organicznego, co ujawnia się w cytoplazmie… Nie wiesz, co to znaczy? Znaczy to, że jesteśmy zrobieni z nieco innego materiału niż wy.

— I dlatego macie ciemną skórę, a my jasną?

— Nie, to nie ma żadnego znaczenia. To zupełnie powierzchowne wariacje — kolor skóry, budowa oka i tak dalej. Nie, różnica występuje na niższym poziomie i jest bardzo mała — jedna molekuła w łańcuchu dziedziczności. — Wattock zapalił się i rozsmakował w swoim wykładzie. — To oznacza, że nie odbiegacie zbytnio od Ogólnego Typu Humanoidalnego. Tak napisali pierwsi koloniści, a oni wiedzieli. Ale różnica ta powoduje, że nasze organizmy nie mogą trawić miejscowego pożywienia organicznego bez specjalnej pomocy, że jesteśmy odporni na wasze wirusy… Choć szczerze mówiąc, z tymi enzymoidami to lekka przesada. Zwykła chęć wiernego naśladowania Pierwszego Pokolenia. A po części zwykły zabobon. Sam na własne oczy widziałem ludzi powracających z długich wypraw myśliwskich czy też uchodźców z Atlantiki zeszłej Wiosny, którzy nie brali zastrzyków ani pastylek z enzymoidami przez dwa i trzy cykle księżyca i nie mieli żadnych kłopotów z trawieniem. W końcu życie wykazuje zdolności adaptacyjne. — Wypowiedziawszy te słowa, zmienił się nagle przedziwnie na twarzy i spojrzał na nią szeroko otwartymi oczyma. Rolery ogarnęło poczucie winy, bo nie rozumiała ani słowa z tego, co jej tłumaczył; żadne z kluczowych słów nie pochodziło z jej języka.