Wciąż jeszcze stały na nim wielkie katapulty, częściowo rozbite i rozszabrowane przez ghalów na opał, a przy każdej z nich leżała sterta kamiennych pocisków. Samą wysoką bramę po otwarciu znów zaryglowano potężnymi sztabami, które zamarzły teraz na mur. Wszedł po schodach jednej z wieżyczek bramy na platformę na szczycie muru. Pamiętał, jak z tej właśnie platformy, tuż przed nadejściem śnieżycy, obserwował całą armię ghalów, ryczący przypływ ludzi, jak ten na piaskach koło Skały. Gdyby mieli więcej drabin, wszystko skończyłoby się tamtego pierwszego dnia… Teraz nic się tam nie poruszało, nie dobiegał stamtąd najdrobniejszy szelest. Był tylko śnieg, cisza i poświata gwiazd na zboczach wzgórz zwieńczonych koroną martwych, oblodzonych drzew.
Przeniósł wzrok na drugą stronę, na Miasto Wygnania. Miał je całe przed sobą jak na dłoni — maleńkie skupisko dachów opadających w nieładzie od miejsca, gdzie stał, do murów na krawędzi nadmorskiego urwiska. Ponad tą garstką kamienia sunęły z wolna na zachód gwiazdy. Usiadł bez ruchu, zziębnięty mimo grubej futrzanej odzieży, i zaczął pogwizdywać cichutko jakąś skoczną melodię.
W końcu poczuł, że opuszcza go zmęczenie po całym ciężkim dniu i ruszył w dół ze swego posterunku. Schody były zupełnie oblodzone. Pośliznął się na przedostatnim stopniu i stracił równowagę; broniąc się przed upadkiem przytrzymał się szorstkiej ściany muru i w tej samej chwili dostrzegł kątem oka jakiś ruch po przeciwnej stronie placyku przed bramą.
W czarnej czeluści ulicy między dwoma domami poruszało się coś białego, kołysało się lekko jak fala widziana w ciemności. Agat otworzył szeroko oczy ze zdumienia. I wtedy to coś wybiegło w mętną, szarą poświatę gwiazd — wysokie, chude i białe pędziło ku niemu z szybkością człowieka, kołysząc lekko z boku na bok wielkim łbem na długiej, wygiętej szyi. Biegnąc wydawało z siebie ni to pomruk, ni to ciche popiskiwanie.
Strzałkówki ani na chwilę nie wypuszczał z ręki, ale ręka zdrętwiała mu od rany, którą odniósł poprzedniego dnia, a rękawica krępowała ruchy. Strzelił i trafił, ale bestia już go dopadła, już sięgała krótkimi łapami o ostrych pazurach, już wysunęła do przodu rozkołysany łeb z rozwartą szeroko paszczą o potężnych zębach. Agat rzucił się na ziemię, próbując zbić monstrum z nóg i umknąć przed pierwszym ciosem tej kłapiącej paszczy, ale potwór był szybszy. W tym samym momencie, w którym Agat padał na ziemię, dokonał błyskawicznego skrętu całego ciała i chwycił go pazurami na pozór słabych przednich łap. Jednym szarpnięciem rozdarł wszystkie warstwy grubej skórzanej odzieży Agata i przyszpilił go do ziemi. Agat poczuł, jak straszliwa siła wygina go do tyłu, obnażając mu gardło; zdążył jeszcze ujrzeć gwiazdy wirujące na niebie wysoko ponad głową i stracił przytomność.
Kiedy ją odzyskał, na oblodzonych kamiennych płytach tuż obok siebie zobaczył wielki kłąb cuchnącego futra wijącego się w konwulsyjnych drgawkach. Dźwignął się powoli na czworakach. Tylko pięciu sekund potrzebowała trucizna, którą nasączono czubek strzałki, żeby zadziałać, i mało brakowało, a byłoby to o sekundę za długo. Okrągła paszcza nadal otwierała się i zatrzaskiwała, tylne łapy o płaskich, szerokich stopach, ułatwiających chodzenie po śniegu, wierzgały, jakby śniegołak nadal biegł. „Śniegołaki polują w stadach!” — odezwała się nagle alarmowym dzwonkiem pamięć, kiedy wstał, próbując złapać oddech i odzyskać zimną krew. „Śniegołaki polują w stadach…” Niezdarnie, ale starannie, załadował ponownie strzałkówkę i trzymając ją w pogotowiu, ruszył z powrotem ulicą Esmita. Nie biegiem, w obawie, żeby się nie pośliznąć, ale już nie spacerkiem. Ulica nadal była zupełnie pusta i idealnie spokojna, lecz tym razem wydała mu się bardzo długa. Dochodząc do barykady znów pogwizdywał.
Spał jak zabity w swojej klasie w Szkole, kiedy nadbiegł młody Szevik, najlepszy łucznik w mieście, i zaczął go tarmosić szepcąc gorączkowo: — Wstawaj, Alterro, no, obudź się, wstawaj, musisz zaraz tam iść… — Rolery nie przyszła na noc do Szkoły, pozostali współlokatorzy pogrążeni byli we śnie.
— O co chodzi? Co się stało? — wymamrotał Agat, zerwawszy się już na równe nogi i próbując wcisnąć na siebie podartą szubę.
— Musisz natychmiast iść na wieżę — odparł Szevik, nie wyjaśniając niczego więcej.
Agat ruszył za nim, z początku potulnie, oszołomiony snem, aż wreszcie rozbudził się zupełnie i coś mu zaczęło świtać w głowie. Przeszli na drugą stronę Rynku, szarzejącego w pierwszych zorzach brzasku, wbiegli po kręconych schodach na wieżę Gmachu Ligi i spojrzeli z góry na miasto. Brama Lądowa była otwarta na oścież.
Ghalowie tłoczyli się do niej od wewnątrz i opuszczali Landin.
W tej szarówce przed świtaniem ledwie ich było widać. Z wieży wydawało się, że jest ich około tysiąca, może dwóch, ale ilu dokładnie — nikt nie wiedział. Byli tylko ciemnymi plamkami ruchu kłębiącymi się na śniegu pod murami. Wyciekali za bramę większymi i mniejszymi grupkami, jeden po drugim znikali pod murami, by pojawić się ponownie dopiero dużo dalej, na zboczu pierwszego Wzgórza, długą, postrzępioną nitką sunącą truchtem na południe. Nim odsadzili się od miasta na większą odległość, skryła ich ciemność przedświtania i fałdy Wzgórz; ale Agat nie przestawał patrzyć w ślad za nimi nawet wówczas, gdy cały wschód rozjarzył się już brzaskiem i chłodny blask wschodzącego słońca sięgnął połowy nieba.
Domy i strome uliczki miasta tchnęły w świetle poranka niezwykłym spokojem.
Ktoś zaczął bić w dzwon wiszący tam, na tej wieży, tuż nad ich głowami. Jednostajne, huczące dudnienie brązu uderzanego o brąz ogłuszało, siało zamęt w głowie. Przyciskając ręce do uszu, rzucili się biegiem w dół schodów i w połowie drogi napotkali grupę kobiet i mężczyzn wbiegających na wieżę. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, zaczęli wołać za Agatem, próbowali go dogonić, ale on pędził dalej w dół rozkołysanych schodów i gnany radosnym uniesieniem bijącego dzwonu wpadł do Gmachu Ligi. W wielkiej, zatłoczonej, przepełnionej zgiełkiem sali, gdzie złote słońca kołysały się na ścianach, a złote zegary odmierzały czas kolejnych Lat, zaczął gorączkowo rozglądać się za tą obcą, nieznaną, nieznajomą — swoją żoną. W końcu znalazł ją, chwycił za ręce i zawołał: — Odeszli, odeszli, odeszli…
Dopiero wtedy odwrócił się i huknął co sił w płucach do wszystkich pozostałych: — Odeszli!!!
Odpowiedziała mu ogólna wrzawa, wszyscy zaczęli krzyczeć naraz, do niego i do siebie nawzajem, wybuchając śmiechem i płaczem.
— Chodź, idziemy do Skały — powiedział po chwili. Rozpierała go taka radość, był nią tak oszołomiony, że nie mógł usiedzieć na miejscu, musiał iść, pędzić przed siebie, pobiec do miasta, upewnić się, że naprawdę znów należy do nich. Byli pierwsi, przed nimi jeszcze nikt nie opuścił Rynku. Przechodząc przez zachodnią barykadę, Agat wyciągnął strzałkówkę.
— Miałem wczoraj w nocy przygodę — powiedział do Rolery.
— Wiem — odparła, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w rozdarcie jego szuby.
— Zabiłem go.
— Śniegołaka?
— Aha.
— W pojedynkę?
— Tak. Na szczęście on także był sam.
Powaga, jaka pojawiła się na jej twarzy, sprawiła mu taką radość, że patrząc, jak drobi nogami, nie mogąc za nim nadążyć, roześmiał się na cały głos.