Выбрать главу

Wyszli na wiadukt zawieszony na mroźnym wietrze między jasnym niebem a ciemną, spienioną wodą.

Wieści zostały już oczywiście przekazane sygnałem dzwonu i mową myśli, toteż zwodzony most opadł natychmiast, gdy tylko Agat postawił stopę na wiadukcie. Na spotkanie wybiegł im tłum mężczyzn, kobiet i małych, zaspanych, okutanych w futra dzieci i znów rozległy się okrzyki, posypały się pytania, znów wszyscy rzucili się sobie w objęcia.

W tyle za kobietami z Landinu pojawiły się kobiety z Towaru, zbite w gromadkę, wylęknione, nie okazujące żadnej radości. Agat zobaczył, że Rolery podchodzi do jednej z nich, młodej kobiety o zmierzwionych włosach i twarzy aż lepiącej się od brudu. Prawie wszystkie przycięły krótko włosy, były zupełnie rozczochrane i nawet mężczyźni wifów, którzy pozostali na Skale, wyglądali dziwnie niechlujnie. Zdegustowany tą brudną plamą na nieskazitelnie jasnym poranku zwycięstwa, Agat zwrócił się do Umaksumana, który zjawił się w ślad za nim, żeby zebrać swoich współplemieńców. Stali na zwodzonym moście, pod litą ścianą czarnego fortu. Wifowie otoczyli ciasnym wianuszkiem Umaksumana, więc Agat podniósł głos, żeby wszyscy mogli go słyszeć.

— Mężowie Towaru bronili naszych murów ramię w ramię z Mężami Landinu. Mogą je dziś opuścić, lecz z radością ujrzymy, że w nich pozostają; mogą zamieszkać z nami albo odejść-wedle swojej woli. Bramy mojego miasta będą stały dla nich otworem przez całą Zimę.

— Ja ciebie słyszałem — odparł Umaksuman, pochyliwszy jasnowłosą głowę.

— Ale gdzie jest Najstarszy? Gdzie jest Wold? Chciałem mu powiedzieć…

I w tym momencie zrozumiał nagle, co oznaczają te natarte popiołem twarze, te obcięte i potargane włosy. To była żałoba. Kiedy to pojął, przed oczyma stanął mu zastęp jego własnych zabitych, przyjaciół, krewnych, rodaków — i w jednej chwili opuściła go cała buta triumfu.

— Najstarszy mego rodu odszedł do krainy pod morzem w ślad za swymi synami, którzy zginęli w Tewarze — powiedział Umaksuman. — Wczoraj. Wznosili właśnie stos, by zapalić go o brzasku dnia, gdy usłyszeli dzwon i ujrzeli ghalów odchodzących na południe.

— Chciałbym być przy zapaleniu tego stosu — powiedział Agat, prosząc Umaksumana o zgodę. Tewarczyk zawahał się, ale stojący obok niego starszy mężczyzna odparł stanowczo: — Córka Wolda jest, jego żoną. Ma do tego prawo rodu.

Tak więc pozwolili mu pójść, z Rolery i tą resztką rodu Wolda, jaka pozostała jeszcze przy życiu, na mały taras na szczycie Skały za wysoką galerią wychodzącą na morze. Tam na stosie porąbanych drew leżało ciało starca, zdeformowane wiekiem i potężne, zawinięte w czerwone płótno, bo czerwień to kolor śmierci. Jakieś małe dziecko podłożyło ogień, czerwonozłote płomienie liznęły stos, wprawiły w drżenie powietrze i przybladły w pierwszych, chłodnych promieniach słońca. Zaczął się odpływ, fale huczały i dudniły na głazach u podnóża czarnej, litej skały. Na wschodzie i zachodzie, nad górami Dziedziny Askatewaru i bezkresnym morzem, niebo było krystalicznie czyste. Ale na północy czaiła się w powietrzu błękitnawa mgiełka — Zima.

Pięć tysięcy zimowych nocy, pięć tysięcy zimowych dni — cała reszta ich młodości, a może cała reszta ich życia. Wobec tej odległej, błękitnej mgiełki ich zwycięstwo było niczym. Ghalowie wydawali się zwykłym robactwem, które już uciekło, pierzchając w popłochu przed prawdziwym władcą, białym władcą śnieżyc. Stojąc u boku Rolery przy dogasającym stosie, na szczycie obleganego przez morze fortu, Agat pomyślał nagle, że śmierć starca i zwycięstwo młodzieńca to dokładnie to samo. Ani żałoba, ani duma nie były tak prawdziwe jak radość, radość, którą rozedrgany był zimny wiatr między niebem a morzem, płomienna i ulotna jak ogień stosu. To był jego fort, to było jego miasto, to był jego świat — to byli jego rodacy. Nie był tu żadnym wygnańcem.

— Chodź — powiedział do Rolery, kiedy ostatnie węgle stosu rozsypały się w popiół. — Chodź, wracamy do domu.

KONIEC