— To prawda… w dawnych dniach. — Dziewczyna stała czekając, a Wold cofnął się daleko wstecz, głęboko w inny czas. W przedczas, aż do Wiosny. Dawno wyblakłe barwy i zapachy, kwiaty, które nie kwitły już od czterdziestu cykli księżyca, niemal zapomniane brzmienie głosu… — Była młoda — mruknął w końcu. — Młodo umarła. Jeszcze przed nastaniem Lata. — A po chwili dodał: — A poza tym to zupełnie co innego niż kiedy niezamężna kobieta rozmawia z farbornem. To jest różnica, kobieto z mego rodu.
— Niby jaka?
Choć taka bezczelna, zasługiwała na odpowiedź. — Można by to wyjaśniać na wiele sposobów, lepiej albo gorzej. Głównie taka, że farborn bierze sobie tylko jedną żonę, więc gdyby prawdziwa kobieta wyszła za niego za mąż, nie mogłaby mieć synów.
— Dlaczego by nie mogła, Najstarszy?
— Czy w kobiecym namiocie już się zupełnie o niczym nie rozmawia? Czy wszystkie jesteście aż tak ciemne?! Dlatego, że ludzie nie mogą mieć dzieci z farbornami! Nigdy o tym nie słyszałaś? To związek albo zupełnie jałowy, albo są z tego tylko same przedwczesne połogi, niedonoszone, zdeformowane potworki. Moja żona, Arilia, która była farbornką, umarła w przedwczesnym połogu. Jej rasa nie zna żadnych zasad — kobiety są u nich jak mężczyźni, wychodzą za mąż za kogo chcą. Ale ludzie mają swoje prawa: nasze kobiety pokładają się z ludźmi, wychodzą za mąż za ludzi, rodzą ludzkie dzieci!
Wydawała się przybita tym, co usłyszała, i zasmucona. Przesunęła spojrzeniem po rozgardiaszu i krzątaninie przy murach Zimowego Miasta i po dłuższej chwili powiedziała: — To dobre prawo dla kobiet, które mają się z kim pokładać…
Wyglądała na jakieś dwanaście cykli księżyca, co znaczyło, że to właśnie ona była tą, która przyszła na świat po czasie, w samym środku Letniego Odłogu, kiedy nikt nie rodzi już dzieci. Synowie Wiosny byli już dwa albo i trzy razy starsi od niej, mieli żony, może nawet po kilka, i wiele potomstwa. Wszyscy urodzeni Jesienią, to wciąż jeszcze dzieci. Ale przecież jakiś wiosenniak weźmie ją jeszcze za trzecią czy czwartą żonę; nie miała się na co skarżyć. Może nawet mógłby coś w tej sprawie zrobić, ale to zależało od jej koligacji rodzinnych.
— Kto jest twoją matką, kobieto mego rodu? Spojrzała mu prosto w klamrę u pasa i powiedziała:
— Moją matką była Shakatany. Czy Najstarszy już o niej zapomniał?
— Nie, Rolery — odparł po chwili. — Nie zapomniałem… Słuchaj, moja córko, gdzie rozmawiałaś z tym Alterrą? Czy on miał na imię Agat?
— Taka była część jego imienia.
— To znaczy, że znałem jego ojca i ojca jego ojca. On pochodzi z rodu tej kobiety… tej farbornki, o której rozmawialiśmy. Jest pewnie synem jej siostry albo synem jej brata.
— A zatem twoim siostrzeńcem. I moim kuzynem — powiedziała dziewczyna i zupełnie niespodziewanie roześmiała się. Wold także się uśmiechnął rozbawiony groteskową logiką tego wywodu pokrewieństwa.
— Spotkałam go, kiedy poszłam zobaczyć ocean-wyjaśniła. — Tam, na tych piaskach. A przedtem widziałam biegacza z północy. Żadna kobieta nic o tym nie wie. Czy były jakieś wieści? Czy trek na południe zaraz się zacznie?
— Może, może… — mruknął Wold. Znów uleciało mu z pamięci, jak ona ma na imię. — Biegnij, dziecko, pomóż siostrom w polu — powiedział i zapomniawszy zarówno o niej, jak i o misce bhanu, na którą czekał, podniósł się ciężko i obszedł swój wielki czerwony namiot, by rzucić okiem na mrowie robotników kopiących ziemne domy i wznoszących mury Zimowego Miasta i popatrzeć ponad ich głowami na północ. Niebo nad nagimi wzgórzami było tego ranka wyjątkowo błękitne, czyste i mroźne.
Przed oczami odżył mu nagle obraz życia w tych ziemiankach o spiczastych dachach: skulone ciała setki śpiących, czuwające stare kobiety, rozniecanie ognia, którego ciepło i dym wciskały się we wszystkie pory skóry, zapach gotowanej zimowej trawy, hałas, smród, duszne ciepło Zimy spędzanej w tych norach pod zamarzniętą ziemią. I mroźny, lodowaty spokój świata ponad nimi, chłostanego wiatrem lub pokrytego śniegiem, kiedy wraz z resztą młodych myśliwych wyprawiał się daleko od Tewaru, by zapolować na śnieżne ptaki, korio i tłuste wespry ciągnące wzdłuż zamarzniętych rzek z najdalszej północy. A tam, dokładnie po przeciwnej stronie doliny, wyrósł nagle tuż przed nim zza jakiejś wielkiej zaspy przekrzywiony na bok łeb śniegołaka… A przedtem, przed nastaniem śniegów i lodu, i białych bestii Zimy, była już raz taka piękna pogoda — jasny dzień złocistego wiatru i błękitnego nieba, niebieszczącego się ponad wzgórzami zapowiedzią chłodu. I tamtego dnia on, nie mężczyzna, ale berbeć pośród innych berbeci i kobiet, zadzierał wzrok na płaskie białe twarze, czerwone pióra i derki z dziwnego, pierzastego, szarawego futra. Słyszał niezrozumiałe słowa rzucane warkliwym głosem leśnych bestii i stanowcze odpowiedzi Starszych Askatewaru i mężczyzn z jego rodu nakazujące płaskogębym odejść. A jeszcze przedtem zjawił się biegacz z północy z osmaloną i zakrwawioną twarzą wołając: „ghale, ghale! Przeszli przez nasz obóz w Peknie!”
Przez całe życie, przez te wszystkie sześćdziesiąt cykli księżyca dzielące go od tamtego berbecia patrzącego z zapartym tchem na płaskogębych i słuchającego ich szczeknięć, dzielące tamten piękny dzień od tego pięknego dnia, to chrapliwe wołanie dźwięczało mu w uszach wyraźniej niż jakikolwiek głos, który słyszał w tej chwili. Gdzie się podziała Pekna? Zniknęła pod śniegami, rozmyły ją deszcze; a wiosenne roztopy starły z powierzchni ziemi kości zmasakrowanych, szczątki zbutwiałych namiotów, pamięć, nazwę.
Tym razem, kiedy ghalowie przeciągną na południe przez Dziedzinę Askatewaru, nie będzie żadnych rzezi i masakry. Dopilnował tego. To, że przetrwał ponad swój czas i pamiętał minione zagrożenia, miało pewne dobre strony. Ani jeden klan, ani jedna rodzina nie została na terenach letnich, by dać się zaskoczyć ghalom albo pierwszej śnieżnej zamieci. Wszyscy ściągnęli tutaj. Dwadzieścia setek dorosłych z małymi jesienniakami tłuściutkimi jak liście, plączącymi się wszędzie pod nogami: kobiety plotkujące na polach jak stado wędrownych ptaków i mężczyźni krzątający się przy budowie domów i murów Zimowego Miasta ze starych kamieni i na starych fundamentach, polujący na ostatnią wędrowną zwierzynę, wycinający bez końca drewno w lasach i bryły torfu z Suchego Bagniska, spędzający haynny do wielkich obór, gdzie będzie się je karmić, dopóki nie wzejdzie zimowa trawa. I przy tej pracy, która trwała już pół cyklu księżyca, wszyscy byli mu posłuszni, tak jak on był posłuszny prastarym Zwyczajom Człowieka. Kiedy nadciągną ghale, zamknie się bramy Miasta; kiedy nastaną zawieje, zamknie się drzwi ziemnych domów. I przetrwają do Wiosny. Przetrwają.
Usiadł powoli za namiotem, osuwając się ciężko na ziemię, i wystawił do słońca poskręcane, pokryte bliznami nogi. Maleńkie i blade wydawało się to słońce, chociaż niebo było nieskazitelnie czyste — jak pół wielkiego słońca Lata, mniejsze nawet od księżyca. „Słońce skurczyło się do księżyca, wkrótce nadejdzie zimnica…” Ziemia podsiąkła wodą od długich deszczy, które nękały ich przez cały ten cykl, tu i tam poorały ją bruzdami ciągnące na południe ryjce. O co to pytała go ta dziewczyna? Aha, o farbornów i biegacza. Zjawił się wczoraj — czy to aby na pewno było wczoraj? — z wieścią, że ghalowie zaatakowali Zimowe Miasto Tlokna, leżące dalej na północy, koło Gór Zielonych. Ale ta jego powiastka to bujda albo zwykłe panikarstwo. Ghalowie nigdy nie porywali się na mury z kamienia. Ci barbarzyńcy o płaskich nosach, brudni i wystrojeni w te swoje pióropusze, pierzchający na południe przed nadchodzącą Zimą jak bezdomne zwierzęta, nie potrafili zdobywać miast. Pekna była tylko małym obozem myśliwskim, a nie otoczonym murami miastem. Biegacz kłamał. Wszystko jest jak być powinno. Przeżyją. Gdzie ta głupia baba ze śniadaniem? Tu, w słońcu, było teraz tak ciepło…