Ósma żona Wolda podeszła do niego z miską parującego bhanu, zobaczyła, że śpi, westchnęła gderliwie i odniosła ją cicho z powrotem na ognisko do warzenia strawy.
Po południu, kiedy w asyście groźnie wyglądającej eskorty i przy akompaniamencie wrzasków, szyderstw i drwin ciągnącej za nimi dzieciarni w jego namiocie zjawił sig ten farborn, Wold przypomniał sobie wypowiedziane ze śmiechem słowa tej dziewczyny: „Twój siostrzeniec, mój kuzyn”. Toteż dźwignął się ociężale i wstał na jego powitanie, odwracając twarz i wyciągając przed siebie rękę w geście powitania równych sobie.
I jak równy z równym przywitał się z nim ten obcy, nawet się nie zawahawszy. Zawsze mieli w sobie tę butę, ten demonstracyjny sposób okazywania, że uważają się za nie gorszych od ludzi, bez względu na to, czy rzeczywiście w to wierzyli, czy nie. Ten był wysoki, dobrze zbudowany, wciąż jeszcze młody; trzymał się jak wódz. Gdyby nie ciemna skóra i czarne, nieziemskie oczy, można byłoby go wziąć za człowieka.
— Jestem Jacob Agat, Najstarszy.
— Witaj w moim namiocie i namiotach mego rodu, Alterro.
— Słucham cię całym sercem — odparł farborn, wywołując lekki uśmiech na twarzy Wolda. Od czasów jego ojca nikt już tak nie mówił. Dziwne, jak ci farborni zawsze pamiętają stare zwyczaje, odkopują rzeczy pogrzebane w zamierzchłym przedczasie. Skąd taki młody mężczyzna może znać zwrot, którego poza Woldem i może jeszcze kilkoma najstarszymi mieszkańcami Tewaru nikt już nie pamięta? To była właśnie jedna z tych niepojętych cech farbornów, przypisywanych czarom i napełniających ludzi strachem przed Ciemnymi. Ale Wold nigdy się ich nie bał.
— Kobieta z twego szlachetnego rodu mieszkała w moich namiotach, a Wiosną ja sam wiele razy chodziłem ulicami waszego miasta. Do dziś to pamiętam. I dlatego powiadam, że póki mego życia żaden mieszkaniec Tewaru nie złamie pokoju między nami.
— A póki ja żyję, nie złamie go także żaden mieszkaniec Landinu.
Stary wódz wzruszył się małą mową, którą sam przed chwilą wygłosił; łzy zakręciły mu się w oczach, a siadając na wielkiej skrzyni z malowanej skóry, odchrząknął i zamrugał oczami. Agat stał sztywno wyprostowany, odziany cały na czarno, z czarnymi oczami w ciemnej twarzy. Młodzi myśliwi z jego eskorty przestępowali nerwowo z nogi na nogę, dzieci strzelały z ukosa oczami, szepcąc i przepychając się pod uniesioną płachtą z boku namiotu. Na jeden gest Wolda zniknęły, jakby je wymiotło. Opuszczono bok namiotu, stara Kerly roznieciła wewnątrz ogień i natychmiast wymknęła się z powrotem, zostawiając go sam na sam z obcym.
— Siadaj — powiedział do swego gościa. Farborn nie usiadł.
— Ja ciebie słucham — odparł, nie ruszając się z miejsca. Skoro Wold nie zaproponował mu tego w obecności innych ludzi, to nie miał zamiaru siadać, kiedy nikt tego nie widział. Wold nie mógł oczywiście o tym wiedzieć, nie był to też żaden jasno wysnuty wniosek — po prostu wyczuł to intuicyjnie przez skórę uwrażliwioną wieloma latami przewodzenia i rządzenia ludźmi.
Westchnął i tym samym łamiącym się ze starości basem zawołał:
— Żono!
Stara Kerly zjawiła się ponownie w wejściu do namiotu ze wzrokiem wbitym nieruchomo przed siebie.
— Siadaj — powtórzył do Agata, który tym razem usłuchał i usiadł ze skrzyżowanymi nogami przy ognisku. — Odejdź — warknął na żonę, która natychmiast zniknęła.
Milczenie. Mozolnie i z namaszczeniem rozsupłał mały skórzany mieszek, który nosił u pasa tuniki, wydobył z niego grudkę zakrzepłego olejku gezinowego, odłamał z niej jeszcze mniejszy kawałek, schował bryłkę z powrotem do mieszka i położył maleńki okruszek żywicy na rozżarzonych węglach na brzegu ogniska. W powietrze wzbiła się wirująca smużka cierpkiego zielonkawego dymu. Wold i obcy przymknęli oczy i zaciągnęli się głęboko dymem. Stary wódz wyprostował się, oparł plecami o wielki smołowany kosz na urynę i powiedział:
— Ja ciebie słucham.
— Otrzymaliśmy wieści z północy, Najstarszy.
— My też. Wczoraj przybył biegacz. — Czy to aby na pewno było wczoraj?
— Czy mówił wam o Zimowym Mieście Tlokna?
Wold zapatrzył się w ogień, wdychając głęboko powietrze, jakby nie chciał uronić ani odrobiny ostatnich smużek gezinowego dymu i żując wargi, z twarzą — doskonale zdawał sobie z tego sprawę — jak kloc drewna, pozbawioną wszelkiego wyrazu, starczą, zgrzybiałą.
— Nie chciałbym być zwiastunem złych nowin — dodał po chwili obcy tym swoim spokojnym, poważnym głosem. — Nie jesteś. Już je znamy. Widzisz, Alterro, w wieściach z dalekich stron, od innych plemion zamieszkujących odległe dziedziny, bardzo trudno odróżnić, co jest prawdą, a co nie. Z Tlokny do Tewaru jest osiem dni drogi nawet dla biegacza, a z namiotami i haynnami dwa razy tyle. Kto wie, jak tam było naprawdę? Kiedy wielki jesienny trek na południe dotrze tu do nas, bramy Tewaru będą gotowe do zamknięcia. A w tym waszym mieście, mieście, którego nigdy nie opuszczacie, nie trzeba chyba niczego naprawiać?
— Najstarszy, tym razem będą wam potrzebne bardzo potężne bramy. Tlokna miała mury, bramy i wojowników. Teraz nie ma tam już nic. To nie plotka. Mężowie z Landinu byli tam dziesięć dni temu; wypatrywali na granicach pojawienia się pierwszych plemion ghalów. Ale ghalowie nadciągnęli nagle wszyscy razem…
— Alterro, ja ciebie słyszałem… teraz ty posłuchaj mnie. Ludzie popadają czasami w panikę i uciekają, zanim jeszcze wróg w ogóle się pojawi. Słyszeliśmy i jego opowieść, i twoją. Ale ja jestem już stary, przeżyłem dwie Jesienie i widziałem, jak ghalowie ciągną na południe. Powiem ci, jak to wygląda naprawdę.
— Ja ciebie słucham — odparł obcy.
— Ghalowie zamieszkują na północy, poza najdalszymi dziedzinami ludzi mówiących naszym językiem. Jak głoszą podania, mają tam wielkie trawiaste tereny letnie u podnóża gór, z których szczytów spływają rzeki lodu. W połowie Jesieni z najdalszej północy, gdzie zawsze panuje Zima, zaczyna na ich ziemie nadciągać mróz, a z nim śnieżne bestie, i tak jak nasza zwierzyna ghalowie ruszają na południe. Zabierają ze sobą namioty, ale nie budują miast i nie robią zapasów ziarna. Przeciągają przez Dziedzinę Tewaru na przełomie Jesieni i Zimy, gdy gwiazdozbiór Drzewa wschodzi równo z zachodem słońca, ale zanim po raz pierwszy pojawi się na niebie Gwiazda Śniegu. Jeśli natkną się po drodze na rodziny wędrujące bez ochrony, na obozy myśliwych, nie strzeżone stada lub pola — mordują i kradną. Ale kiedy widzą wzniesione z kamienia Zimowe Miasto i wojowników na jego murach, omijają je, wymachując tylko dzidami i wrzeszcząc wniebogłosy, a my posyłamy za nimi kilka strzał, w zadki ostatnim maruderom… Ciągną dalej i dalej na południe i zatrzymują się dopiero hen, daleko stąd; niektórzy powiadają, że tam, gdzie zimują ghalowie, jest cieplej niż tu, ale kto to może wiedzieć. Tak właśnie wygląda wielki jesienny trek, Alterro. Ja to wiem, bo widziałem ich na własne oczy. I widziałem, jak z pierwszymi roztopami przeciągali tędy z powrotem na północ, w porze wschodzenia lasów. Ghalowie nie napadają na miasta z kamienia. Są jak woda, co rwie z hałasem przed siebie, ale rozbija się o głaz, który ani drgnie. Tewar jest właśnie takim głazem.
Młody farborn siedział z pochyloną głową, rozmyślając nad tym, co usłyszał, tak długo, że Wold zdecydował się spojrzeć mu na jedną chwilę prosto w twarz.