Выбрать главу

— Wszystko, co mówisz, Najstarszy, to prawda, szczera prawda, prawda wszystkich minionych Lat. Ale teraz… Czasy się zmieniły… Jestem w swoim mieście jednym z wodzów, tak jak ty jesteś wodzem w swoim. Przychodzę do ciebie jak wódz do wodza. Przychodzę po pomoc. Uwierz mi, wysłuchaj mnie — tym razem musimy się nawzajem wesprzeć. Wśród ghalów pojawił się wielki mąż, wielki wódz; zwą go Kubban czy też Kobban. Zjednoczył wszystkie ich plemiona i utworzył z nich wielką armię. Ghalowie nie kradną już zbłąkanych haynn, na które przypadkiem natkną się po drodze. Oblegają i zdobywają Zimowe Miasta we wszystkich dziedzinach wzdłuż całego wybrzeża; mężczyzn wycinają w pień, kobiety biorą w niewolę i w każdym mieście zostawiają swoich wojowników, żeby je utrzymali przez Zimę. Kiedy nadejdzie Wiosna i ghalowie pociągną z powrotem na północ, nie powędrują już dalej, lecz zostaną tutaj. Te ziemie staną się ich ziemiami, te lasy, pola, tereny letnie i wszyscy ludzie — ci, którzy przeżyją — będą należeć do nich…

Starzec patrzył przez chwilę w bok, po czym odparł ponuro, ze złością:

— Ty mówisz, ja ciebie nie słucham. Mówisz, że zostaniemy pobici, wymordowani, że pójdziemy w niewolę. Ale ludzie to ludzie, a ty jesteś farbornem. Zachowaj sobie swoją czarną mowę, żeby swoim przepowiadać ten czarny los!

— Jeśli ludziom grozi niebezpieczeństwo, to nam tym bardziej ono grozi. Czy wiesz, Najstarszy, ilu nas w Landinie zostało? Mniej niż dwa tysiące.

— Tak mało? A co z innymi miastami? Za mojej młodości wasze plemię mieszkało wzdłuż całego wybrzeża aż na północ.

— Tych miast już nie ma. Resztki ich mieszkańców przeniosły się do nas.

— Wojna? Choroba? Przecież was choroby się nie imają — jesteście farbornami.

— Trudno żyć na świecie, do którego nie jest się stworzonym — odparł Agat, lakonicznie i ponuro. — Tak czy inaczej, zostało nas niewielu i stajemy się coraz mniej liczni. Prosimy Tewar, aby zechciał być naszym sprzymierzeńcem, kiedy nadciągną ghalowie. A nadciągną nie później niż za trzydzieści dni.

— Jeśli są już w Tloknie, to nawet szybciej. I tak się spóźniają. Śnieg spadnie teraz już lada dzień. Muszą się spieszyć.

— Oni się nie spieszą, Najstarszy. Ciągną powoli, bo zebrali się wszyscy razem — jest ich pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt tysięcy!

Nagle z przerażającą wyrazistością Wold ujrzał to, o czym mówił farborn — nie kończącą się hordę najeźdźców, płynącą szereg za szeregiem przez górskie przełęcze, prowadzoną przez wysokiego płaskonosego wodza; ujrzał trupy mieszkańców Tlokny — czy też może był to Tewar? zaściełające pola wokół zburzonych murów miasta, i kałuże krwi ścinane igiełkami lodu… Potrząsnął głową, żeby uwolnić się od tych obrazów. Co się z nim dzieje? Nie odpowiadał dłuższą chwilę, żując w milczeniu wargi.

— Wysłuchałem cię, Alterro.

— Nie do końca, Najstarszy. — To było barbarzyńskie grubiaństwo, ale farborn to nie człowiek, a do tego ten tutaj był w końcu pośród swoich wodzem. Wold pozwolił mu ciągnąć dalej. — Mamy czas, żeby się przygotować. Jeśli mężowie Askatewaru, Allakskatu i Pernmeku zawrą przymierze i przyjmą naszą pomoc, możemy stworzyć własną armię. Jeśli w pełnej sile, gotowi na przyjęcie ghalów, staniemy na północnej granicy waszych trzech Dziedzin, to może, zamiast stawiać czoło takiej potędze, ghalowie będą woleli skręcić w bok i zejść z gór szlakami na wschód. Nasze archiwa powiadają, że w poprzednich latach dwa razy wybrali tę właśnie drogę. Jest już późno, robi się coraz zimniej i zostało bardzo niewiele zwierzyny, więc jeśli napotkają na swej drodze gotowych do walki wojowników, mogą skręcić i ruszyć spiesznie dalej. Moim zdaniem, jedyna taktyka, jaką stosuje Kubban, to zaskoczenie i przygniatająca przewaga. Możemy go zmusić, żeby nas ominął.

— Mężowie Pernmeku i Allakskatu przenieśli się już do swoich Zimowych Miast, tak jak my. Czy do tej pory nie poznaliście jeszcze Zwyczajów Ludzi? Zimą nie toczy się wojen!

— Powiedz to ghalom, Najstarszy! Zrobisz, co uważasz, ale uwierz moim słowom! — Farborn zerwał się na równe nogi, dając się ponieść namiętności swej prośby i swego ostrzeżenia. Wold poczuł dla niego litość, jaka często go ogarniała w obecności młodych, którzy nie widzieli jeszcze, jak wszelkie namiętności i plany bez końca obracają się wniwecz, nie rozumieli, że marnotrawią życie i czyny szarpani z jednej strony żądzą, a z drugiej strachem.

— Ja ciebie wysłuchałem — odparł z niezmąconą uprzejmością. — Starsi mego plemienia usłyszą, co powiedziałeś. — Czy w takim razie mogę przyjść jutro, żeby się dowiedzieć…

— Jutro, pojutrze…

— Trzydzieści dni, Najstarszy! Co najwyżej trzydzieści dni!

— Alterro, ghalowie przyjdą i odejdą, a Zima nadciągnie i już pozostanie. Co by dało zwycięstwo w bitwie, gdyby wojownik miał z niej wrócić do nie ukończonego domu, a tymczasem ziemię skuł lód? Jak będziemy gotowi na nadejście Zimy, pomartwimy się o ghalów… A teraz usiądź. — Jeszcze raz sięgnął do swego mieszka po kawałek geziny na zakończenie rozmowy. — Czy twój ojciec też miał na imię Agat? Znałem go jako młodzieńca. A jedna z tych niecnot, moich córek, mówiła mi, że spotkała cię, kiedy poszła na piaski.

Farborn jakby nieco zbyt spiesznie podniósł wzrok.

— Tak, tam się poznaliśmy — powiedział. — Na piaskach między przypływami.

Rozdział 3

Prawdziwe imię słońca

Co wywoływało te przypływy wzdłuż wybrzeża, to potężne wdzieranie się i wycofywanie od piętnastu do pięćdziesięciu stóp wody? Żaden ze starszych Miasta Tewaru nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. W Landinie umiało na nie odpowiedzieć każde dziecko — to księżyc wywoływał przypływy, przyciąganie księżyca…

Księżyc i ziemia okrążały się nawzajem, a jeden ich pełny, stateczny obrót wokół siebie trwał całe czterysta dni — jeden cykl księżyca. Wspólnie, jako podwójna planeta, obiegały słońce, w wielkim, poważnym wirowym tańcu pośród bezmiernej pustki. Sześćdziesiąt cykli księżyca trwał ten taniec, dwadzieścia cztery tysiące dni, całe jedno ludzkie życie — Rok. A środek tego tańca — słońce nazywało się Eltatin, gamma Smoka.

Przed zapuszczeniem się pod szarą kopułę gałęzi lasu Jacob Agat podniósł wzrok na rozjarzoną kulę pogrążającą się w mgiełce nad łańcuchem gór na zachodzie i nazwał ją w myślach prawdziwym imieniem. Imię to znaczyło, że nie była ona po prostu Słońcem, a tylko jednym ze słońc — gwiazdą pośród innych gwiazd.

Z tyłu, ze zboczy Tewaru dobiegł go dźwięczny głos rozbawionego dziecka. Znów przypomniały mu się drwiące, ukradkowe spojrzenia, szydercze, podszyte strachem szepty i okrzyki za plecami: „Farborn, patrzcie, farborn! Chodźcie zobaczyć!” Między drzewami lasu, nareszcie sam, wydłużył krok, by jak najszybciej zostawić za sobą wspomnienie poniżenia. Bo między namiotami Tewaru doznał poniżenia i uczucia bolesnego osamotnienia. Od urodzenia żył wyłącznie wśród swoich, w małej społeczności, gdzie każdy znał każdego z imienia, twarzy i serca, i zupełnie nie potrafił znaleźć się wśród obcych. Zwłaszcza wśród wrogo nastawionych obcych innej rasy, w tłumie, na ich własnym terenie. Strach i uczucie poniżenia owładnęły nim nagle z taką mocą, że aż przystanął w pół kroku. „Niech mnie szlag trafi, jeśli tam jeszcze wrócę! — pomyślał. — Niech ten stary dureń robi, co mu się podoba, niech siedzi i wędzi się w tym swoim śmierdzącym namiocie, aż nadciągną ghalowie. Tępe, uprzedzone, kłótliwe wify! Mam po dziurki w nosie tych ich białych gąb i żółtych ślepiów! Niech ich wszystkich szlag trafi!”