— Alterro…
Przyszła za nim z Tewaru. Stała na ścieżce kilka jardów w tyle, oparta ręką o rowkowany, biały pień basuki. Żółte oczy w jednolicie białej twarzy sypały iskierkami podniecenia i kpiny. Agat nie ruszył się z miejsca.
— Alterro? — powtórzyła dźwięcznie i śpiewnie, patrząc w bok.
— Czego chcesz?
To ją trochę speszyło. — Ja jestem Rolery — powiedziała. — Tam na piaskach…
— Wiem, kim jesteś. Ale czy ty wiesz, kim ja jestem? Niby-człowiekiem, farbornem. Jeśli twoi współplemieńcy zobaczą nas razem, to jedno z dwojga: albo wykastrują mnie, albo ceremonialnie zgwałcą ciebie — nie wiem, które rozwiązanie stosujecie. Więc lepiej wracaj do domu!
— U nas tak się nie robi. A poza tym ty i ja jesteśmy ze sobą spokrewnieni — odparła z uporem, ale już nie tak pewna siebie.
Odwrócił się, żeby odejść.
— Siostra twojej matki umarła w naszych namiotach… — Na wieczną naszą hańbę — przerwał jej i ruszył dalej. Nie poszła za nim.
Skręcając w lewo na rozwidleniu u podnóża gór, na ścieżkę wiodącą na szczyt grzbietu, obejrzał się za siebie. Nic nie mąciło spokoju ginącego lasu, poza jednym zapóźnionym ryjcem, który teraz dopiero pełzł na południe, mozolnie, z pierwotnym uporem niższej rośliny, znacząc przebytą drogę cienką linią bruzdy.
Honor rasy zagłuszył w nim poczucie wstydu z powodu tego, w jaki sposób potraktował tę dziewczynę; szczerze mówiąc, doznał raczej ulgi i odzyskał pewność siebie. Będzie musiał przywyknąć do zniewag ze strony wifów i przestać zwracać uwagę na ich rasowe uprzedzenia. To było silniejsze od nich; taki rodzaj własnego pierwotnego uporu, płynący z samej ich natury. Ten stary wódz okazał mu, na swój własny sposób, naprawdę ogromną uprzejmość i wyrozumiałość. On, Jacob Agat, musi być równie wyrozumiały i równie uparty. Albowiem los jego rasy, los przedstawicieli ludzkości na tym świecie zależał od tego, co te plemiona wifów zrobią, a czego nie zrobią w ciągu najbliższych trzydziestu dni. Przed następnym nowiem księżyca historia jego rasy, historia licząca sześćset cykli księżyca, dziesięć Lat, dwadzieścia pokoleń, historia nieustającej walki i zmagań może dobiec końca. Jeśli nie będzie miał szczęścia, jeśli zabraknie mu cierpliwości.
Uschnięte, pozbawione liści, próchniejące od gałęzi ogromne drzewa tłoczyły się długimi na mile nawami wokół tych wzgórz, wczepione jeszcze butwiejącymi korzeniami w ziemię. Ale pierwszy silniejszy podmuch północnego wiatru i runą wszystkie, by przeleżeć pod lodem i śniegiem tysiące dni i nocy, zgnić w czasie długich, bardzo długich wiosennych roztopów i użyźnić ogromem swej śmierci połacie tej ziemi dla nasion, które spoczywały już pod jej powierzchnią, pogrążone w głębokim śnie. Cierpliwości, cierpliwości…
W podmuchach wiatru zszedł brukowanymi jasnym kamieniem ulicami Landinu na Rynek, minął dzieci ze szkoły, ćwiczące się w zapasach na arenie, i wszedł do wysokiego, zwieńczonego wieżą budynku noszącego nadal prastarą nazwę Gmachu Ligi.
Tak jak pozostałe budynki wokół Rynku, zbudowano go przed pięciu Laty, kiedy Landin był stolicą silnego i kwitnącego państewka — w czasach potęgi. Cały parter zajmowała przestronna sala spotkań. Wokół jej szarych ścian biegły szerokie pasy delikatnych złotych ornamentów. Stylizowanemu słońcu w otoczeniu dziewięciu planet, zdobiącemu wschodnią ścianę, odpowiadał na ścianie zachodniej rysunek siedmiu planet, krążących wokół swego słońca po silnie wydłużonych elipsach. Trzecia planeta w obu układach była podwójna i wysadzono ją kryształami. Nad drzwiami i na przeciwległej ścianie sali okrągłe cyferblaty z delikatnymi i misternie rzeźbionymi wskazówkami obwieszczały, że ten dzień jest trzysta dziewięćdziesiątym pierwszym dniem czterdziestego piątego cyklu księżyca dziesiątego lokalnego Roku Kolonii Gamma Smoka III. Wskazywały także, że jest to dwieście drugi dzień roku 1405 Ligi Wszystkich Światów; i że w domu jest dwunasty sierpnia.
Wielu wątpiło, by Liga Wszystkich Światów jeszcze istniała, a kilku paradoksykalistów lubiło podawać w wątpliwość, czy w ogóle kiedykolwiek istniał jakiś dom. Ale zegary pracujące bez chwili przerwy od sześciuset ligowych lat tu — w Sali Zgromadzenia i w Sali Archiwów w podziemiach — swym pochodzeniem i niezawodnością zdawały się potwierdzać, że jakaś Liga musiała istnieć i że mimo wszystko musiał także istnieć jakiś dom, miejsce narodzin rasy istot ludzkich. Cierpliwie i wytrwale odmierzały czas płynący na planecie zagubionej w otchłani ciemności i lat. Cierpliwości, cierpliwości…
Pozostali Alterrowie czekali już na niego w bibliotece na piętrze lub nadeszli wkrótce po nim. Zebrali się wokół kominka, na którym płonęło drewno wyrzucone na brzeg przez fale; razem było ich dziesięcioro. Seiko i Alla Pasfal włączyły lampy gazowe i przykręciły płomienie. Mimo że Agat nie odezwał się jeszcze ani słowem, jego przyjaciel Huru Pilotson podszedł do niego do kominka i powiedział półgłosem:
— Nie daj im się, Jacob. Banda głupich, upartych koczowników — nigdy nie nabiorą rozumu.
— Czyżbym nadawał?
— Nie, oczywiście, że nie — roześmiał się cicho Huru. Był to bystry, szczupły i nieśmiały mężczyzna, absolutnie oddany Jacobowi Agatowi. O tym, że Huru był homoseksualistą, a Jacob Agat nie, wiedzieli doskonale zarówno oni obaj, jak i wszyscy ich znajomi — prawdę mówiąc, wiedzieli o tym dokładnie wszyscy mieszkańcy Landinu. W Landinie wszyscy wiedzieli o wszystkim i jedynym rozwiązaniem tego problemu, nadmiaru kontaktów międzyludzkich, choć trudnym i męczącym, była otwartość i zupełna szczerość. — Po prostu za wiele spodziewałeś się po tej wizycie, to wszystko. Widać po tobie rozczarowanie. Ale nie bierz sobie tego tak do serca, Jacobie. To tylko wify.
Widząc, że pozostali przysłuchują się ich rozmowie, Agat zwrócił się do wszystkich zebranych.
— Powiedziałem temu staremu wszystko, co miałem mu do powiedzenia. Odparł, że powtórzy to Radzie. Ile z tego zrozumiał i w co uwierzył — nie mam pojęcia.
— Jeśli cię w ogóle wysłuchał, to i tak jest lepiej niż sądziłam — powiedziała Alla Pasfal, krucha kobieta o granatowoczarnej skórze i koronie siwych włosów nad pokrytą zmarszczkami, wyrazistą twarzą. — Wold patrzy na ten świat równie długo jak ja — a nawet dłużej. Trudno oczekiwać, że z radością powita zapowiedź wojen i zmian.
— Ale akurat on powinien być przychylnie do nas nastawiony — powiedział Dermat. — W końcu jedna z nas była jego żoną.
— Owszem, moja kuzynka Arilia, ciotka Agata — egzotyczny okaz w jego kobiecym zwierzyńcu. Pamiętam te jego zaloty — odparła Alla Pasfal z tak piekącym sarkazmem, że Dermatowi zrzedła mina.
— Nie podjął żadnych decyzji w sprawie udzielenia nam pomocy? Czy przedstawiłeś mu swój plan wyjścia ghalom naprzeciw na granicę? — spytał Jonkendy Li, jąkając się z przejęcia i rozczarowania. Był jeszcze bardzo młody i palił się do świetnej wojny z szumnymi przemarszami i graniem trąb. W czym niewiele się różnił od wszystkich pozostałych. Lepsze to niż dać się zagłodzić na śmierć albo żywcem spalić.
— Daj im trochę czasu — odpowiedział chłopcu z powagą Agat. — Zdecydują się.
— Jak cię Wold przyjął? — spytała Seiko Esmit. Była ostatnią przedstawicielką wielkiego rodu. Tylko potomkowie pierwszego przywódcy Kolonii nosili nazwisko Esmit. Na niej ród ten miał wygasnąć. Rówieśniczka Agata, piękna i delikatna, nerwowa, łatwo wpadająca w rozdrażnienie i zamknięta w sobie, w czasie spotkań Alterrów ani na chwilę nie spuszczała wzroku z Agata. Obojętnie kto zabierał głos, ona patrzyła na Agata.