— Przyjął mnie jak równego sobie.
Alla Pasfal skinęła z aprobatą i wtrąciła: — Zawsze miał więcej rozumu w głowie niż cała reszta tych ich mężów. — Ale Seiko ciągnęła dalej:
— A inni? Dali ci spokojnie przejść przez obóz? — Seiko zawsze potrafiła wydobyć na światło dzienne każde poniżenie, jakie go spotkało, choćby nie wiem jak głęboko je skrył i jak bardzo próbował je zapomnieć. Po dziesięciokroć z nim spokrewniona, siostra, koleżanka, kochanka, towarzyszka życia natychmiast wyczuwała każdą jego słabość, każdy zadany mu ból i zamykała go w swym zrozumieniu, w swym współczuciu jak w pułapce. Byli sobie zbyt bliscy. Huru, stara Alla, Seiko — wszyscy byli sobie zbyt bliscy. Poczucie wyizolowania, które wytrąciło go tego dnia z równowagi, błysnęło mu także przed oczami powabem dystansu, samotności, obudziło w nim może jakąś uśpioną tęsknotę. Seiko ani na chwilę nie spuszczała z niego przenikliwego spojrzenia czułych, ciemnych oczu, reagującego na każdą zmianę jego nastroju, na każde jego słowo. Ta mała Rolery nie spojrzała na niego jeszcze ani razu, nigdy jeszcze nie spotkał jej wzroku. Zawsze patrzyła gdzieś w bok, w dal, zerkając na niego tylko ukradkiem, na jedno mgnienie — złocistooka, obca.
— Nie próbowali mnie zatrzymać — odparł lakonicznie. — Być może jutro podejmą decyzję w sprawie naszej propozycji. A może pojutrze. Jak tam dzisiaj szło uzupełnianie zapasów Skały?
Wywiązała się ogólna dyskusja, lecz mimo to ani na chwilę nie przestała koncentrować się wokół Agata. Każdy zabierający głos odruchowo zwracał się właśnie do niego. Jacob Agat był młodszy od kilkorga z nich, a wszyscy Alterrowie wybrani na swoje dziesięcioletnie kadencje w radzie mieli równe prawa, ale wyraźnie i w pełni świadomie uważali Jacoba Agata za swego przywódcę, za centrum, wokół którego się skupiali. Trudno to było przypisać jakiejkolwiek widocznej przyczynie, chyba żeby uznać za nią energię, z jaką się poruszał i mówił-czy władzę widać po człowieku, który ją posiada, czy też po ludziach z jego otoczenia? Natomiast skutki tego wyraźnie odcisnęły się na jego twarzy w postaci pewnego napięcia i powagi, efektów brzemienia odpowiedzialności, jakie dźwigał od długiego już czasu i które z dnia na dzień stawało się coraz cięższe.
— Popełniłem jeden błąd — powiedział do Pilotsona, kiedy Seiko z pozostałymi kobietami z rady zabrały się do parzenia i podawania małych, ceremonialnych filiżanek gorącego napoju z liści basuki, zwanego ti. — Tak bardzo starałem się przekonać tego starego o niebezpieczeństwie grożącym ze strony ghalów, że chyba na chwilę zacząłem nadawać. Nie werbalnie, ale wyglądał, jakby zobaczył upiora.
— Masz potężną zdolność projekcji doznań zmysłowych, a w sytuacjach napięcia kiepsko nad nią panujesz. Pewnie rzeczywiście zobaczył upiora.
— Od tak dawna nie mieliśmy żadnych kontaktów z wifami, tak bardzo tu wrośliśmy, żyjemy w takiej izolacji, że nie potrafię się już kontrolować. Najpierw przemawiałem do tej dziewczyny na plaży, zaraz potem nadaję do Wolda… Jak tak dalej pójdzie, znów nas okrzykną czarownikami czy magami, jak w pierwszych Latach. A przecież musimy zdobyć sobie ich zaufanie. I to w tak krótkim czasie. Och, ile bym dał, żebyśmy dowiedzieli się o tych ghalach wcześniej!
— Moim zdaniem — odparł Pilotson, ostrożnie jak to on — i tak tylko twojej zdolności przewidywania zawdzięczamy to, że w ogóle zostaliśmy ostrzeżeni. Przecież to ty uznałeś, że skoro nie ma już żadnych innych ludzkich osad wzdłuż wybrzeża, trzeba wysłać zwiad na północ. Twoje zdrowie, Seiko — dodał, biorąc od niej maleńkie naczynko parującej ti.
Agat wziął ostatnią filiżankę z tacy i wypił duszkiem. Świeżo zaparzona ti podwyższała nieco wrażliwość zmysłów, toteż wyraźnie poczuł w gardle jej czystą, gorącą goryczkę, zaczął silniej odbierać badawcze spojrzenie Seiko, pustkę wielkiego, rozjaśnianego ogniem z kominka pokoju i zapadający za oknami zmierzch. Filiżanka z błękitnej porcelany, którą trzymał w ręku, była bardzo stara — wytwór piątego Roku. Stare były księgi w ręcznej oprawie stojące w szklanych gablotach. Nawet szyby w oknach były stare. Wszystkie przedmioty zbytku, wszystko, co czyniło z nich istoty cywilizowane, wszystko, dzięki czemu pozostali jeszcze Alterranami, było stare. Za czasów Agata, a i na długo przed jego narodzinami, nie starczało już energii i wolnych chwil na zawiłą i złożoną afirmację uzdolnień i intelektu człowieka. Dziś ledwie byli w stanie zachować to, co już mieli — trwać.
Z Roku na Rok, od co najmniej dziesięciu pokoleń, było ich coraz mniej; bardzo powoli, lecz systematycznie, malała liczba nowo narodzonych dzieci. Zwarli szeregi, zwrócili się ku samym sobie. Dawne marzenia o dominacji poszły w zapomnienie. Ściągnęli z powrotem — jeśli Zimom i wrogim plemionom wifów nie udało się wcześniej wykorzystać ich słabości — do starego centrum, pierwszej kolonii, do Landinu. Uczyli dzieci starych zwyczajów i przekazywali im wiedzę, ale też tylko starą, żadnej nowej. Z Roku na Rok żyli odrobinę biedniej, coraz częściej przedkładali prostotę nad zdobnictwo, spokój nad zmagania, odwagę nad zwycięstwo. Zamknęli się w sobie.
Zaglądając do filiżanki trzymanej w ręku, ujrzał w jej czystej, nieskazitelnej półprzejrzystości niedościgniony artyzm jej twórców i kruchość materiału, z jakiego ją wykonano-coś w rodzaju kwintesencji wartości duchowych swojej rasy. Za strzelistymi oknami niebo miało ten sam odcień przejrzystego błękitu. Tyle że zimny. Zapadał zmierzch, błękitny, bezgraniczny i zimny. Ogarnął go dawny strach, strach z czasów dzieciństwa, który po wkroczeniu w dorosłe życie tłumaczył sobie tak: ten świat, na którym urodził się on i jego ojciec, świat, na którym urodziły się dwadzieścia trzy pokolenia jego dziadów i pradziadów, nie był jego domem. Jego rasa była tu obca. Gdzieś w głębi duszy zawsze mieli tego świadomość. Byli „farbornami”, „zrodzonymi daleko stąd”. I krok za krokiem, z majestatyczną powolnością i pierwotnym uporem procesu ewolucji, ten świat ich zabijał — odrzucał przeszczep.
Być może ze zbytnią uległością podporządkowali się temu procesowi, zbyt ochoczo godzili się na wymarcie. Ale ten rodzaj uległości-żelaznego przestrzegania Praw Ligi-był od samego początku źródłem ich siły; nadal byli silni — każdy z osobna. Ale nie posiadali dostatecznej wiedzy ani umiejętności, żeby walczyć z bezpłodnością i poronieniami, które z pokolenia na pokolenie zmniejszały ich liczebność. Bo Księgi Ligi nie zawierały całej mądrości, a z dnia na dzień i Roku na Rok tracono kolejne jej cząstki, wypierane przez informacje dotyczące bardziej bezpośrednio naglących potrzeb, informacje dotyczące codziennego życia tu i teraz. I w końcowym efekcie nawet to, co księgi im mówiły, nie zawsze potrafili już zrozumieć. Co tak naprawdę pozostało im jeszcze z Dziedzictwa? Czy gdyby kiedyś — jak przepowiadały to stare wierzenia i podania — rzeczywiście z gwiazd opadł na słupach ognia kosmiczny statek, to czy ludzie, którzy by z niego wysiedli, rozpoznaliby w nich jeszcze ludzi?
Ale żaden statek nigdy nie przyleciał i nigdy nie przyleci. A oni w końcu wymrą do ostatniego; ich obecność tutaj, ich długie wygnanie, ich walka o przetrwanie na tym świecie dobiegnie końca, rozpryśnie się jak naczynko z gliny.
Odstawił ostrożnie filiżankę na tacę i otarł pot z czoła. Seiko nie spuszczała z niego wzroku. Gwałtownym szarpnięciem odwrócił od niej głowę i zaczął przysłuchiwać się rozmowie Jonkendy'ego z Dermatem i Pilotsonem. Spoza zalewu ponurych przeczuć błysnęło mu na jedno mgnienie oka, na pozór w zupełnym oderwaniu, a jednak stanowiąc jakby i wyjaśnienie, i znak, wspomnienie małej Rolery wyciągającej do niego rękę z ciemnych, zatapianych przez morze głazów.