— To jakieś absurdalne zarządzenia — powiedział Barrent.
— Niezupełnie. Jak większość praw Omegi mają one na celu zapobieganie przyrostowi ludności. Widzisz, Omega jest szczególnie nieurodzajną planetą. Stały napływ nowych więźniów wywołuje utrzymujące się przeludnienie z ogromną szkodą dla tych mieszkańców, którzy przybyli tu wcześniej. Poszukuje się zatem dróg i metod zrównoważenia napływu deportowanych z Ziemi.
— To nie fair — powiedział Barrent.
— Zmienisz zdanie, kiedy tu trochę pomieszkasz — odparł Ingemar. — A sądząc po tym, jaki jesteś twardy, pomieszkasz tu dość długo.
— Może — mruknął Barrent. — Ale co się właściwie stało? W ciągu piętnastu minut temperatura musiała spaść o jakieś pięćdziesiąt stopni.
— Dokładnie rzecz biorąc, o pięćdziesiąt osiem — powiedział Wuj Ingemar. — To zupełnie proste. Omega krąży po dość dziwacznej orbicie wokół systemu dwóch gwiazd. Dodatkowe zakłócenie wywołuje, jak mi mówiono, rzadko spotykane ukształtowanie jej powierzchni, a konkretnie silnie asymetryczne rozmieszczenie mórz i łańcuchów górskich. W rezultacie panuje tu jednorodny, fatalny klimat, charakteryzujący się raptownymi, bardzo dużymi zmianami temperatur.
— Ustalono, że warunki panujące na Omedze stanowią dolny limit możliwości zasiedlenia bez konieczności budowania całkowicie sztucznego środowiska — wtrącił pomocnik kapłana. — Gdyby skoki temperatury były choć trochę gwałtowniejsze, nikt nie zdołałby tego przeżyć.
— To idealna planeta karna — powiedział z dumą Wuj Ingemar. — Doświadczeni mieszkańcy wyczuwają, kiedy ma nastąpić zmiana temperatury, i nie opuszczają wtedy domów.
— Ta planeta jest… piekielna — odparł Barrent, nie znajdując bardziej odpowiedniego słowa.
— To niezwykle trafne określenie — powiedział kapłan. — Ta planeta jest rzeczywiście piekielna i dlatego też stanowi idealne miejsce dla wyznawców kultu Szatana. Ale skoro czujesz się już lepiej, Obywatelu Barrent, to może rozpoczęlibyśmy wreszcie naszą mszę?
Poza lekkim mrowieniem odmrożonych rąk i nóg, nic Barrentowi nie dolegało. Skinął głową i ruszył za kapłanem i resztą wiernych do głównej sali.
Po tym, co przeżył, Czarna Msza nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Podczas gdy Wuj Ingemar wygłaszał kazanie o konieczności codziennego potwierdzania wiary wszelkimi rodzajami złych uczynków, Barrent siedząc na wygrzanej ławce szybko zapadł w drzemkę.
Wielbienie Zła nie powinno ograniczać się jedynie do poniedziałkowych nocy, mówił Wuj Ingemar. Wręcz przeciwnie! Znajomość zła i jego praktykowanie powinny towarzyszyć wszystkim wiernym w ich codziennym funkcjonowaniu. Nie każdemu jest dane zostać wielkim grzesznikiem, lecz nikogo nie powinno to zniechęcać. Drobne złe uczynki, popełniane przez całe życie, gromadzą się w grzeszną całość ogromnie miłą Szatanowi. Nikt nie powinien zapominać, że najwięksi z grzeszników, a nawet niektórzy z demonicznych świętych, zaczynali bardzo skromnie. Czyż Thrastus nie zaczynał jako skromny sklepikarz, oszukujący swych klientów na porcjach ryżu? Kto by się spodziewał, że z tego prostego człowieka wyrośnie wielki Czerwony Rzeźnik z alei Ciernistej Grobli? Komu przyszłoby do głowy, że doktor Louen, syn dokera, stanie się pewnego dnia największym w świecie autorytetem w dziedzinie praktycznego wykorzystania tortur? Wytrwałość i posłuszeństwo pozwoliło tym ludziom pokonać wewnętrzne przeszkody i osiągnąć wybitną pozycję prawej ręki Szatana. A to dowodzi, ciągnął Wuj Ingemar, że Zło służy w jednakowej mierze biednym i bogatym.
Na tym zakończył kazanie. Barrent ocknął się na chwilę, kiedy wniesiono i odsłonięte przed czcigodnym zgromadzeniem uświęcone symbole: sztylet o czerwonej rękojeści i gipsową ropuchę. Potem znów pogrążył się w drzemce, ukołysany powolnym wykreślaniem magicznego pentagonu.
Wreszcie msza zaczęła zbliżać się do końca. Odczytano imiona oredowniczych demonów Zła: Baala, Forkisa, Buera, Marchociasa, Astarotte i Behemota. Modlono się o ustrzeżenie przed wprywami Dobra. Wuj Ingemar przeprosił zebranych za brak dziewicy do złożenia w ofierze na Czerwonym Ołtarzu.
— Nasze fundusze były zbyt skromne — wyjaśnił — byśmy mogli pozwolić sobie na zakup dziewicy z rządowej rezerwy peonów. Mam jednak nadzieję, że już w przyszły poniedziałek uda nam się wypełnić wszystkie nakazy liturgii. A teraz mój pomocnik przejdzie między wami…
Pomocnik obszedł zgromadzonych z czarno obrzeżoną tacą. Datek Barrenta, wzorem pozostałych wiernych, był bardzo hojny. Uznał, że nierozsądnie byłoby postąpić inaczej. Wuj Ingemar był wyraźnie poirytowany brakiem dziewicy na ofiarę. Jeszcze trochę i mogłoby mu przyjść do głowy, by złożyć w ofierze jednego z wiernych, bez względu na to, czy był dziewicą, czy nie.
Nie miał jednak ochoty pozostać na wspólne śpiewy i tańce. Kiedy msza dobiegła końca, wytknął ostrożnie głowę na dwór. Temperatura podniosła się już do dwudziestu kilku stopni, a lód i szron stopiły się, zmieniając w połyskliwe kałuże. Wymienił mocny uścisk dłoni z kapłanem i pospieszył do domu.
Rozdział 8
Miał dość szoków i niespodzianek, dostarczanych przez Omegę. Postanowił trzymać się swojego sklepu, zająć wyłącznie interesami i czujnie wystrzegać wszelkich kłopotów. Powoli jego wygląd stawał się typowy dla mieszkańców Omegi: podejrzliwe, rozbiegane spojrzenie, dłoń błądząca zawsze gdzieś w pobliżu kolby promiennika, nogi gotowe rzucić się do biegu. Tak jak oni rozwinął w sobie szósty zmysł — poczucie niebezpieczeństwa.
Nocami po zamknięciu i zaryglowaniu drzwi i okien, po włączeniu potrójnego systemu alarmowego, kładł się na łóżku, próbując przywołać wspomnienia z Ziemi. Sondując zasnute mgłą labirynty swej pamięci, wyławiał z nich dręczące ślady i majaki, jakieś wycinki obrazów. Ogromna autostrada, zataczająca łuk w stronę słońca; fragment wielkiego, wielopoziomowego miasta; zbliżenie obłego kadłuba kosmicznego statku. Lecz obrazy te pozbawione były jakiejkolwiek spójności w czasie i trwały ledwie ułamki sekund, po czym znikały bez śladu.
W sobotę Barrent spędził wieczór z Joe'em, Danisem Foerenem i swoim sąsiadem, Temem Rendem. Partyjki pokry, które prowadził Joe, cieszyły się ogromnym powodzeniem i przynosiły mu wystarczające dochody, by stać go było na opłacenie łapówek i uzyskanie w ten sposób statusu Wolnego Obywatela. Foeren by! na to zbyt prostoduszny i szczery — pozostał na poziomie Rezydenta. Ale Tem obiecał, że weźmie wielkiego fałszerza na pomocnika, jeśli tylko Cech Morderców pozytywnie rozpatrzy jego podanie.
Wieczór rozpoczął się zupełnie sympatycznie, ale zakończyła go, jak zwykle, kłótnia na temat Ziemi.
— Słuchajcie — powiedział Joe — przecież wszyscy wiemy, jak Ziemia wygląda. To kompleks gigantycznych pływających miast. Zbudowano sztuczne wyspy na różnych oceanach…
— Nie, miasta stoją na lądzie — powiedział Barrent.
— Pływają po wodzie — upierał się Joe. — Ludzie na Ziemi wrócili do mórz. Każdy ma specjalne urządzenie do oddychania tlenem z morskiej wody. Lądów w ogóle już się nie używa. Wszystkiego dostarczają morza i nie ma potrzeby…
— Nieprawda — przerwał mu Barrent. — Pamiętam ogromne miasta i one znajdowały się na lądzie…
— Obu wam się coś pomieszało — odezwał się Foeren. — Po co Ziemi miasta? Pozbyła się ich już setki lat temu. Dziś Ziemia wygląda jak wielki park. Każdy ma własny dom i kilka akrów ogrodu. Sprawiono, że odrosły wszystkie stare dżungle i puszcze. Ludzie współżyją z przyrodą, zamiast próbować ją ujarzmić. Nie mam racji, Tem?