Выбрать главу

Nim myśliwi pojawili się na dachu sąsiedniego budynku, udało mu się wyrwać metrową dziurę w przegniłym poszyciu. Oswobodził w ten sposób nogę i nie widząc innego wyjścia, wskoczył przez dziurę do wnętrza domu.

Przez sekundę znajdował się w powietrzu, aż wreszcie uderzył nogami w stół, który załamał się pod jego ciężarem. Barrent wywrócił się na podłogę, po czym wstał i ujrzał, że znajduje się w salonie kogoś z klasy Hadji. Niecały metr od niego, w fotelu na biegunach, siedziała staruszka. Twarz miała skamieniałą z przerażenia i bujała się mechanicznie.

Tymczasem z dachu dochodziły już odgłosy zbliżającego się pościgu. Barrent dostał się przez kuchnię do tylnego wyjścia, przebiegł pod rzędami sznurów z suszącą się bielizną i przeskoczył przez niski żywopłot. Ktoś strzelił do niego z okna na piętrze. Spojrzawszy w górę zobaczył małego chłopca, który próbował celować z ciężkiego pistoletu termicznego. Ojciec najpewniej zabronił mu brać udział w Polowaniu w mieście.

Wypadł na ulicę i biegł co tchu, dopóki nie natrafił na boczny zaułek. Wyglądał jakoś znajomo. I nagle Barrent zorientował się, że jest w Dzielnicy Mutantów, niedaleko domu Myli.

Z tyłu coraz głośniej dobiegały nawoływania pogoni. Dopadł domu Myli. Drzwi były otwarte.

Wewnątrz znajdowali się wszyscy: jednooki starzec, łysa staruszka i Myła. Nie wydawali się zaskoczeni jego nagłym pojawieniem się w drzwiach.

— A więc wybrali pana w Loterii — powiedział jednooki. — Tak właśnie myśleliśmy.

— Czy Mylą widziała to w wodzie? — spytał Barrent.

— Nie było takiej potrzeby — odparł starzec. — Zważywszy na pana osobę łatwo to można było przewidzieć. Zuchwały, ale nie bezlitosny. W tym cały kłopot, Barrent.

Mutant nie używał już obligatoryjnej formy zwracania się do Uprzywilejowanego Obywatela, ale w zaistniałych okolicznościach to także było łatwe do przewidzenia.

— Rok po roku powtarza się dokładnie to samo — ciągnął. — Byłby pan zdumiony, jak wielu takich jak pan, obiecujących, młodych ludzi kończy w tym pokoju zupełnie bez tchu, trzymając promiennik, jakby ważył tonę i mając za sobą pogoń o trzy minuty z tyłu. Każdy z was liczy, że mu pomożemy, ale mutanci lubią trzymać się z dala od kłopotów.

— Zamknij się, Dem — odezwała się staruszka.

— Ale tym razem chyba musimy panu pomóc — ciągnął Dem. — Mylą tak zadecydowała z sobie tylko znanych powodów. — Uśmiechnął się sardonicznie. — Matka i ja tłumaczyliśmy jej, że nie ma racji, ale ona się uparła. A ponieważ to właśnie ona, jako jedyna z nas, potrafi widzieć przyszłość, musimy pozwolić jej iść własną drogą.

— Nawet przy naszej pomocy — odezwała się Mylą — są małe szansę, że uda się panu przeżyć Polowanie.

— Jeżeli mnie zabiją — powiedział Barrent — to jak mogłaby się sprawdzić pani przepowiednia? Pamięta pani, miałem przyglądać się moim własnym zwłokom, które rozbite były na drobne kawałki.

— Pamiętam — odparła Mylą. — Ale pańska śmierć nie będzie miała żadnego wpływu na przepowiednię. Jeśli nie sprawdzi się ona w teraźniejszym pańskim życiu, to po prostu dogoni pana w następnym wcieleniu.

Barrent nie czuł się tym wcale pocieszony.

— Co mam robić? — spytał. Starzec wręczył mu garść łachmanów.

— Niech pan to założy — powiedział. — A ja zajmę się pańską twarzą. Od tej chwili będziesz, przyjacielu, mutantem.

Już wkrótce Barrent znalazł się z powrotem na ulicy. Miał na sobie łachmany, pod którymi trzymał w pogotowiu promiennik. Drugą ręką wyciągnął przed siebie jałmużną miseczkę. Jednooki starzec nie szczędził różowawożółtej masy plastycznej. Twarz Barrenta była teraz monstrualnie obrzmiała w okolicach czoła i miała płaski, bardzo szeroki nos, rozciągający się na boki aż do kości policzkowych. Dzięki tym zmianom nie sposób było jej rozpoznać, a przede wszystkim zniknęło z niej piętno ofiary Polowania.

Grupa myśliwych przemknęła obok, ledwie na niego spojrzawszy. W Barrenta znów zaczęła wstępować nadzieja. Udało mu się zyskać mnóstwo cennego czasu. Ostatnie promienie wodnistego słońca Omegi chowały się właśnie za linię horyzontu. Noc otwierała przed nim nowe szansę i przy odrobinie szczęścia powinno mu się udać przetrwać do świtu. Potem były, oczywiście, Igrzyska, ale Barrent nie miał zamiaru brać w nich udziału. Gdyby jego przebranie okazało się na tyle dobre, by uchronić go przed całym rozpalonym gorączką Polowania miastem, to nie było powodu, dla którego miałby się dać złapać na Igrzyska.

Być może, kiedy święta już się skończą, będzie mógł wrócić do społeczeństwa. Całkiem też prawdopodobne, że jeśli udałoby mu się przeżyć Polowanie i uniknąć Igrzysk, zostałby specjalnie nagrodzony. Takie zuchwałe i uwieńczone powodzeniem pogwałcenie prawa powinno być przecież jakoś wyróżnione.

Tymczasem zbliżała się następna grupa myśliwych. Było ich pięciu, a wśród nich znajdował się Tem Rend, groźny i dumny w swym nowym uniformie Cechu Morderców.

— Hej, ty tam! — wrzasnął jeden z myśliwych. — Nie widziałeś przechodzącej tędy jakiejś Zwierzyny?

— Nie, Obywatelu — odparł Barrent, pochylając z szacunkiem głowę i trzymając w pogotowiu pod łachmanami promiennik.

— Nie wierz mu — powiedział inny myśliwy. — Te przeklęte mutanty nigdy nie chcą nic powiedzieć.

— Chodźcie, znajdziemy go — zawołał trzeci z mężczyzn i grupa myśliwych ruszyła do przodu. Tem Rend jednak pozostał.

— Jesteś pewien, że nie widziałeś tutaj żadnego ze ściganych? — spytał.

— Całkowicie, Obywatelu — odparł Barrent, zastanawiając się, czy Rend go rozpoznał. Nie miał ochoty go zabijać; zresztą prawdę mówiąc, nie był wcale pewien, czyby mu się to w ogóle udało, ponieważ Rend miał niesamowity refleks. Co prawda trzymał teraz swój promiennik luźno przy boku, podczas gdy Barrent cały czas już do niego mierzył i ta przewaga ułamka sekundy chyba wyrównywała ich szansę, ale gdyby przyszło co do czego, to wynik pojedynku byłby zapewne remisowy, co w tych warunkach oznaczało, iż pozabijaliby się nawzajem.

— No dobra — mruknął Rend. — Gdybyś jednak któregoś z nich zobaczył, to powiedz mu, żeby nie próbował ukryć się w przebraniu mutanta.

— Dlaczego?

— Ta sztuczka bardzo szybko się wydaje — odparł gładko Rend. — Można na tym zarobić najwyżej około godziny wytchnienia, zanim informatorzy zdążą faceta rozszyfrować. Gdybym to ja był Zwierzyną i musiał przebrać się za mutanta, przynajmniej nie siedziałbym na tym krawężniku, tylko pryskałbym z Tetrahydy.

— Jak to?

— Całkiem po prostu. Każdego roku kilku ściganych ucieka w góry. Prawie nikt o tym nie wie, gdyż władze oczywiście zachowują to w tajemnicy. Ale Cech Morderców prowadzi pełną kartotekę wszystkich sztuczek, metod i dróg ucieczki, jakie kiedykolwiek zostały użyte. Należy to do naszego fachu.

— To bardzo interesujące — powiedział Barrent. Wiedział już, że Rend go rozpoznał. Zachowywał się jak dobry sąsiad, ale za to: kiepski morderca.

— Oczywiście wydostać się z miasta nie jest łatwo — ciągnął Rend. — A poza tym, jak już się człowiekowi uda, to wcale nie oznacza, że ma wszystko z głowy. Cały czas trzeba uważać na patrole myśliwych, a co gorsza…

Nagle przerwał. Zbliżała się do nich następna grupa mężczyzn. Rend miło się ukłonił i odszedł.

Barrent poczekał, aż uzbrojeni mężczyźni oddalą się, po czym podniósł się z krawężnika i ruszył przed siebie. Rada Renda wcale nie była taka głupia. To oczywiste, że niektórym musiało się udawać uciec z miasta. Życie w górskich pustkowiach Omegi bez wątpienia nie należało do łatwych, ale największe nawet trudności były lepsze niż śmierć.