— Wcale nie jest tu aż tak fatalnie — odparł Joe. — Nie masz tylko odpowiedniego wyczucia…
Nagle przerwał na widok zbliżającego się silnego oddziału straży. Przyszła kolej na Barrenta i jego współtowarzyszy.
— Nici z ułaskawienia — powiedział Barrent.
— Takie życie — odparł Joe.
Wyprowadzono ich z celi i ustawiono rzędem przed żelazną bramą, oddzielającą blok więzienny od Areny. Na chwilę przed otwarciem bramy z bocznego korytarza wybiegł jakiś gruby, dobrze ubrany mężczyzna, wymachując energicznie trzymaną w ręce kartką papieru.
— Co to jest? — spytał dowódca straży.
— Poręka formalna i potwierdzenie przyjęcia kaucji — odparł grubas. — Po drugiej stronie znajduje się nakaz ustania i zaprzestania. — Wręczył dowódcy kartkę, drugą ręką wyciągając z kieszeni jeszcze kilka dokumentów. — Tu jest zaświadczenie o transferze upadłościowym, zajęciu ruchomości i pensji oraz nakaz natychmiastowego doprowadzenia do organu wymiaru sprawiedliwości.
Dowódca zsunął hełm na tył głowy i podrapał się w wąskie czoło.
— Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć, o czym gada jakiś adwokat. Co z tych papierzysków wynika?
— Że on jest wolny — odparł grubas, wskazując palcem na Joe'ego.
Kapitan wziął resztę dokumentów, obrzucił je nieufnym spojrzeniem i przekazał swojemu pomocnikowi.
— W porządku — powiedział. — Niech go pan zabiera. Ale za moich czasów tak nie bywało. Jak się Igrzyska już zaczęły, to wszystko inne szło na bok.
Szczerząc się triumfalnie w uśmiechu, Joe przecisnął się przez szereg strażników i podszedł do grubego adwokata.
— Nie ma pan żadnych dokumentów w sprawie Willa Barrenta? — spytał.
— Nie mam — odparł grubas. — Jego sprawą zajmuje się kto inny. Podejrzewam jednak, iż zestaw odpowiednich dokumentów zostanie skompletowany dopiero po zakończeniu Igrzysk.
— Ale wówczas będę już najprawdopodobniej martwy — powiedział Barrent.
— Mogę pana zapewnić, że w niczym to nie zakłóci przebiegu procedury sądowej — oświadczył z dumą adwokat. — Żywy czy martwy skorzysta pan z pełni swoich praw.
— No dobra, idziemy — przerwał im dowódca straży.
— Powodzenia — zawołał Joe, po czym ustawieni w szeregu więźniowie ruszyli przez żelazną bramę i znaleźli się na zalanej oślepiającym blaskiem Arenie.
Barrent wyszedł zwycięsko z pierwszej rundy bezpośrednich pojedynków między więźniami, w których jedna czwarta walczących zginęła. Następnie więźniowie uzbrojeni w miecze spotkali się z najgroźniejszymi przedstawicielami omegańskiej fauny. Wśród zwierząt, z którymi przyszło im walczyć, był także hintozaur i hintopterus, ogromne opancerzone bestie z potwornymi paszczami, zamieszkujące pustynne tereny daleko na południe od Tetrahydy. Zanim udało się je zabić, zdążyły rozszarpać piętnastu dalszych mężczyzn. Barrent zmierzył się z saunusem, uskrzydlonym czarnym gadem z Gór Zachodnich. Przez chwilę wydawało się, że nie ma żadnych szans w walce z tym odrażającym monstrum o ociekających jadem zębach. Jednak w samą porę znalazł na niego sposób. Zrezygnował z próby przebicia mieczem niezwykle twardej skóry zwierzęcia i skoncentrował się na pióropuszu jego lotek ogonowych. Kiedy wreszcie udało mu się je uszkodzić, saunus stracił zdolność kierowania lotem i z całym impetem rąbnął w wysoki mur, oddzielający arenę od trybun. Zadanie końcowego pchnięcia w jedyne oko oszołomionego uderzeniem potwora było już stosunkowo proste. Rozentuzjazmowany tłum nagrodził Barrenta burzą oklasków.
Barrent wycofał się w miejsce przeznaczone dla więźniów aktualnie nie biorących udziału w walce i przyglądał się zmaganiom pozostałych mężczyzn z trichomotredami, niewiarygodnie szybkimi, drobnymi stworzeniami wielkości szczura i usposobieniu rozjuszonego rosomaka. Dopiero piąta drużyna więźniów dała sobie z nimi radę. Później nastąpił krótki przerywnik w postaci kilku pojedynków między więźniami, po czym ponownie uprzątnięto arenę.
Nadeszła pora na twardołuskie płazy kriatynowe. Wtoczyły się na arenę ospałe i dość powolne z natury, ale za to całkowicie chronione grubym pancerzem z niezwykle twardej kriatyny. Ich biczowate ogony, służące także jako czułki, błyskawicznie rozprawiały się z każdym, kto znalazł się w ich zasięgu. Barrent musiał walczyć z jednym z tych potworów po tym, jak zabił on czterech innych więźniów.
Ponieważ bardzo uważnie śledził wcześniejsze walki, doszedł do wniosku, że jest takie miejsce, gdzie kriatynowy czułek nie sięga. Poczekał na sprzyjający moment i skoczył na środek szerokiego grzbietu bestii.
Kiedy skorupa rozpękła się na dwie połowy, tworząc gigantyczną paszczę — w ten sposób płazy kriatynowe pobierały pokarm — Barrent wbił w nią swój miecz aż po rękojeść. Bestia wyzionęła ducha z miłym pośpiechem, a tłum w aplauzie zarzucił arenę poduszkami.
Zwycięstwo pozostawiło Barrenta stojącego samotnie na splamionym krwią piasku. Pozostali więźniowie albo zginęli, albo byli zbyt ciężko ranni, by móc kontynuować walkę. Stał bez ruchu i czekał, zastanawiając się, jaką to bestię ma jeszcze w zanadrzu Komitet Igrzysk.
Nagle z piasku wystrzelił pęd jakiejś rośliny, a zaraz potem drugi. W ciągu kilkunastu sekund na arenie wyrosło grube, niewysokie drzewo, wypuszczając wciąż nowe korzenie i chwytne wąsy, którymi ściągało każde ciało znalezione na piasku areny, żywe czy martwe, i wpychało je sobie do pięciu otworów gębowych, położonych wokół nasady pnia. Było to drzewo padlinożerne, występujące na bagnach północnego wschodu i sprowadzone z największą trudnością. Powiadano, że jedyną skuteczną bronią w walce z tym drapieżnikiem jest ogień, ale skąd tu na wysypanej piaskiem arenie wziąć ogień?
Chwyciwszy miecz oburącz, Barrent zaczął obcinać wyrastające pędy; na miejsce każdego z nich pojawiało się kilka nowych. Pracował w szalonym tempie, by nie dać się otoczyć, lecz ręce zaczęły mu omdlewać, a im szybciej ciął i rąbał drzewo, tym szybciej się ono regenerowało. Nie sposób było je zniszczyć.
Jedyna nadzieja leżała w powolności ruchów drzewa. Co prawda było ono wystarczająco szybkie, jednak nie dawało się tego porównać z szybkością ludzkich mięśni. Barrent po prostu wymknął się z narożnika, w którym osaczały go odrastające pędy. Dwadzieścia metrów dalej ujrzał jakiś miecz na wpół zakopany w piasku. Dopadł go w kilku susach, lecz w tym momencie usłyszał ostrzegawczy ryk tłumu i poczuł, że jeden z pędów oplata mu kostki nóg.
Odrąbał go cięciem miecza, ale już inny pęd oplatał mu się wokół bioder. Zaparł się piętami w piasek i uderzył mieczami o siebie, próbując skrzesać iskrę.
Przy pierwszej próbie miecz trzymany w prawej ręce pękł w połowie.
Podniósł szybko odłamaną część i raz po raz uderzał nią o kikut miecza, podczas gdy drapieżne gałęzie ściągały go coraz bliżej szeroko rozwartych paszcz drzewa. Stal dzwoniła tępo sypiąc wokół iskrami, aż wreszcie jedna z nich opadła na gałąź.
Gałąź zapaliła się z niewiarygodną szybkością, a po chwili ogień popędził w kierunku pnia drzewa. Pięć paszcz jęknęło pod zalewającym je żarem.
Gdyby wypadki miały potoczyć się własną koleją, Barrent spłonąłby żywcem, ponieważ niemal całą przestrzeń areny wypełniały łatwo palne pędy. Ale płomienie zagroziły także drewnianym ścianom amfiteatru i trybun. Oddział tetrahydzkiej straży ugasił pożar w samą porę, by uratować zarówno Barrenta, jak i wszystkich widzów.
Zataczając się z wyczerpania pozostał sam na środku areny. Zastanawiał się, co go jeszcze czeka, ale przez dłuższą chwilę nic się nie działo. A potem na sygnał z loży prezydenckiej zabrzmiały fanfary i rozległ się ryk widowni wiwatującej na jego cześć.