Rozdział 2
— Niniejszym otrzymujecie pełną wolność i prawo osiedlenia się na planecie Omega. Na okres przejściowy zostaniecie ulokowani w budynkach mieszkalnych na placu A-2. Musicie jednak zachować jak najdalej posuniętą ostrożność i rozwagę we wszystkich swoich czynach i słowach. Obserwujcie, słuchajcie i uczcie się. Zgodnie z prawem muszę was poinformować, iż przeciętna długość życia na Omedze wynosi mniej więcej trzy lata ziemskie.
Potrwało dobrą chwilę, zanim znaczenie tych ostatnich słów dotarło do Barrenta. Ciągle jeszcze rozmyślał o dopiero co odzyskanym nazwisku. Konsekwencje faktu, iż był mordercą na planecie zbrodniarzy, na razie go nie interesowały.
Prawie pięciuset nowych więźniów skierowano do rzędu baraków przy placu A-2. Nie byli jeszcze ludźmi — byli istotami, których prawdziwe wspomnienia dotyczyły okresu zaledwie kilku godzin. Siedząc na swoich pryczach, dopiero co narodzeni, oglądali ze zdziwieniem i ciekawością swoje własne ciała, badali uważnie swoje dłonie i stopy. Wpatrywali się w siebie nawzajem i w oczach innych dostrzegali odbicie swojej własnej bezkształtności. Nie stali się jeszcze mężczyznami, lecz dziećmi także już nie byli. Posiadali pewien zasób pojęć abstrakcyjnych i cienie wspomnień. Dojrzałość nadeszła szybko, zrodzona ze starych przyzwyczajeń i tych kilku rysów osobowości, które niby pęknięte nitki łączyły ich z dawnym życiem na Ziemi.
Będąc nowymi ludźmi uczepili się kurczowo mglistych wspomnień, pojęć, idei i zasad. Już po kilku godzinach ich flegmatyczna potulność zaczęła ustępować. Stawali się mężczyznami. Indywidualnościami. Ze sztucznie narzuconej, podtrzymywanej oszołomieniem homogenicznej mary poczęły się wyłaniać zręby odrębności. Stłumione charaktery ujawniły się z poprzednią siłą, ukazując każdemu z pięciuset, kim i czym jest.
Will Barrent ustawił się w długim ogonku do lustra. Kiedy nadeszła jego kolej, ujrzał w nim sympatycznego, młodego mężczyznę o szczupłej twarzy, wąskim nosie i prostych, kasztanowych włosach. Ta twarz była szczera, rezolutna, nie napiętnowana żadną silną namiętnością — bez zarzutu. Odwrócił się od lśniącej tafli rozczarowany; była to twarz kogoś zupełnie obcego.
Później, badając swe ciało dokładniej, nie znalazł żadnej blizny ani niczego, co wyróżniałoby je spośród tysięcy innych ciał. Ręce miał nienawykłe do pracy. Był raczej zwinny i sprawny niż umięśniony. Zastanawiał się, co też mógł robić na Ziemi.
Morderca?
Wzdrygnął się. Tego nie był jeszcze gotów zaakceptować.
Ktoś popukał go lekko w ramię.
— Jak się czujesz?
Barrent odwrócił się i ujrzał wielkiego, barczystego mężczyznę o płomieniście rudych włosach.
— Nie najgorzej — odparł. — Ty stałeś w rzędzie zaraz obok mnie, prawda?
— Tak. Numer 401. Nazwisko Danis Foeren. Barrent przedstawił się.
— Skazany za?… — spytał Foeren.
— Morderstwo.
Foeren skinął głową, wyraźnie pod wrażeniem.
— Ja jestem fałszerzem — powiedział. — I któż by pomyślał. Z takimi rękami? — Wyciągnął przed siebie dwa potężne łapska, porośnięte z rzadka rudą szczeciną. — Ale rzeczywiście muszą być zręczne. Pierwsze sobie wszystko przypomniały. Na statku siedziałem w swojej celi i wpatrywałem się w ręce. Świerzbiły mnie. Miały dość bezczynności, chciały zabrać się do jakiejś roboty. Ale reszta mojej osoby nie pamiętała do jakiej…
— I co zrobiłeś? — spytał Barrent.
— Zamknąłem oczy i zdałem się na ręce — odparł Foeren. — Ledwie zdążyłem się zorientować, już były w górze i majstrowały przy zamku od celi. — Podniósł potężne dłonie i spojrzał na nie z podziwem. — Bardzo sprytne bestyjki!
— Majstrowały przy zamku? — zdumiał się Barrent. — Ale przecież mówiłeś, że jesteś fałszerzem…
— No cóż… — odparł Foeren. — Fałszerstwo było moją główną specjalnością. Ale para zręcznych rąk potrafi zrobić niemal wszystko. Podejrzewam, że na fałszerstwie zostałem po prostu złapany, chociaż równie dobrze mogłem być kasiarzem. Jak na fałszerza moje ręce potrafią o wiele za dużo.
— Dowiedziałeś się o sobie więcej niż ja — powiedział Barrent. — Ja nie mam żadnego punktu zaczepienia poza jednym krótkim snem.
— Cóż, to dopiero początek — pocieszył go Foeren. — Musi być jakiś sposób, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Na razie najważniejsze, że znajdujemy się na Omedze.
— Racja — przyznał z goryczą Barrent.
— Nie ma się czym przejmować — ciągnął Foeren. — Nie słyszałeś, co mówił tamten facet? To nasza planeta!
_ Na której średnia życia wynosi trzy ziemskie lata — przypomniał Barrent.
— To pewnie tylko gadanie, żeby nas nastraszyć — odparł Foeren. — W takich sprawach nie wierzyłbym strażnikom. Najważniejsze, że mamy własną planetę. Słyszałeś, co powiedzieli. „Ziemia się nas wyrzekła”. Ziemia. To tylko gwiazda, która nagle rozbłysła, by zginąć. Do diabła z nią. Tutaj mamy swoją własną planetę. Całą planetę, Barrent! Jesteśmy wolni!
— Zgadza się, przyjacielu — powiedział podchodząc do nich niski mężczyzna. Rzucał na wszystkie strony ukradkowe spojrzenia i uśmiechał się przymilnie. — Nazywam się Joe. A właściwie w tej chwili Joao, chociaż wolę formę archaiczną z tym jej posmakiem bardziej łaskawych czasów. Panowie, nie mogłem nie usłyszeć waszej rozmowy i całym sercem zgadzam się z naszym rudowłosym przyjacielem. Rozważcie tylko wszystko uważnie. Ziemia nas odtrąciła? To wspaniale! Bez niej będzie nam znacznie lepiej. Tutaj jesteśmy wszyscy równi. Jesteśmy wolnymi ludźmi w wolnym społeczeństwie. Żadnych mundurów, żadnych strażników, żadnych żołnierzy. Wyłącznie skruszeni byli kryminaliści, nie pragnący niczego poza spokojem.
— Za co cię zesłali? — spytał Barrent.
— Powiedzieli, że za malwersacje — odparł Joe. — Ale ze wstydem muszę wyznać, że zupełnie zapomniałem, co to takiego. Choć być może z czasem mi się przypomni…
— Nie jest wykluczone, że tutejsze władze mają jakiś system uaktywniania pamięci — rzucił Foeren.
— Władze? — powtórzył Joe z oburzeniem. — Jak to „władze”? To jest nasza planeta. Tutaj wszyscy jesteśmy równi. A zatem nie może tu być żadnych władz. Nie, przyjaciele, wszystkie takie bzdury zostawiliśmy za sobą na Ziemi. Tutaj…
Urwał gwałtownie. Drzwi baraku otworzyły się i do środka wszedł jakiś gruby mężczyzna. Bez wątpienia był już zasiedziałym mieszkańcem Omegi, ponieważ nie miał na sobie więziennego kombinezonu. Ubrany był w strój o krzykliwych, żółtoniebieskich barwach. Gruby brzuch opinał mu pas, do którego miał przytroczone kaburę z pistoletem i nóż. Stanął w rozkroku tuż za progiem i wziąwszy się pod boki obrzucił nowo przybyłych więźniów wściekłym spojrzeniem.
— No?! — szczeknął krótko. — Żaden z nowicjuszy nie potrafi rozpoznać Kwestora? Wstać!
—
Rozdział 3
Nikt się nie ruszył.
Twarz Kwestora spurpurowiała.
— Chyba będę musiał nauczyć was nieco szacunku.
Jeszcze zanim zdążył do końca wyciągnąć pistolet z kabury, nowo przybyli zerwali się na równe nogi. Kwestor powiódł po nich lekko rozczarowanym wzrokiem, po czym wepchnął broń z powrotem do kabury.
— Przede wszystkim, nowicjusze, musicie się dowiedzieć i zapamiętać — podjął swą mowę — jaki jest wasz status na Omedze. Otóż nie macie żadnego statusu. Jesteście peonami, a to znaczy, że jesteście niczym.