Z nastaniem wieczoru czuł się wymęczony i miał obolałe nogi. Wszystko wskazywało na to, że przez cały dzień nie odkrył niczego godnego uwagi. Jeśli chciał poznać życie na Ziemi głębiej, musiał zacząć rozmawiać z ludźmi. Było to posunięcie niebezpieczne, ale nie do uniknięcia.
Zmierzchało już, kiedy zatrzymał się obok sklepu z ubraniami i zaczął obmyślać plan działania. Postanowił udawać cudzoziemca, kogoś, kto właśnie przyjechał z Azji lub Europy. W ten sposób zadawane przez niego pytania nie powinny wzbudzać zbyt wielu podejrzeń.
Po chwili spostrzegł, iż w jego kierunku zmierza jakiś człowiek, przeciętny, otyły mężczyzna w brązowym, biurowym uniformie. Zdecydował się do niego podejść.
— Najmocniej pana przepraszam powiedział. — Jestem tu zupełnie obcy, właśnie przyjechałem z Rzymu.
— Ach tak? — powiedział mężczyzna.
— Otóż nie bardzo mogę się tutaj we wszystkim połapać — ciągnął Barrent z lekkim, przepraszającym uśmiechem. — Na przykład nie mogę znaleźć żadnego taniego hotelu. Gdyby mógł mi par, powiedzieć…
— Obywatelu, czy wy się dobrze czujecie? — spytał mężczyzna, a jego twarz wyraźnie stężała.
— Jak powiedziałem, jestem cudzoziemcem i szukam…
— Słuchajcie, obywatelu — przerwał mu nieznajomy. — Wiecie przecież równie dobrze jak ja, że już od dawna nie ma żadnych cudzoziemców.
— Nie ma?
— Oczywiście, że nie ma. Ja też byłem w Rzymie. Tam jest dokładnie tak samo jak tu, w Wilmington. Takie same domy i sklepy. Dziś nikt nie jest już cudzoziemcem.
Barrent nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Uśmiechnął się tylko nerwowo.
— Co więcej — ciągnął mężczyzna — nie istnieją żadne tanie hotele. Bo i po co? Kto miałby w nich mieszkać?
— No właśnie, kto? — powiedział głupkowato Barrent. — Zdaje się, że chyba trochę za dużo wypiłem.
— Przecież nikt już nie pije — zdziwił się mężczyzna. — Nie rozumiem. Co to za jakieś wygłupy?
— A jak się panu zdaje? — odparł Barrent ratując się techniką, którą rekomendowali mu specjaliści Grupy. Mężczyzna popatrzył na niego badawczo i zmarszczył czoło.
— Chyba już wiem — powiedział po chwili. — Musicie być ankieterem.
— Hm — mruknął Barrent wymijająco.
— Tak, to oczywiste — powiedział mężczyzna. — Jesteście jednym z tych obywateli, którzy chodzą i pytają ludzi o opinie. Do prac badawczych i tak dalej. Zgadza się?
— Bardzo inteligentnie to rozszyfrowaliście — powiedział Barrent.
— Och, to nie było chyba takie trudne. Ciągle spotyka się ankieterów, wypytujących ludzi o najróżniejsze rzeczy. Natychmiast bym się tego domyślił, gdybyście byli stosownie ubrani. — Mężczyzna znowu zmarszczył czoło. — Dlaczego nie macie na sobie odpowiedniego stroju?
— Właśnie zostałem przyjęty do pracy i nie zdążyłem jeszcze dostać — odparł Barrent.
— Ach tak. No cóż, powinniście sprawić sobie właściwy uniform — powiedział mężczyzna sentencjonalnie. — Bo w jaki sposób obywatel może rozpoznać, kim jesteście?
— To taki mały test na spostrzegawczość — odparł Barrent. — Dziękuję bardzo za wykazaną współpracę. Może będę jeszcze miał okazję przeprowadzić z wami wywiad.
— Jestem do usług — odpowiedział mężczyzna, po czym ukłonił się uprzejmie i odszedł.
Przemyślawszy sobie to wszystko, Barrent doszedł do wniosku, że zawód ankietera jest wprost wymarzony dla niego. Dawał mu niekwestionowane prawo zadawania pytań, nawiązywania kontaktów z ludźmi, dociekania, jak wygląda życie na Ziemi. Oczywiście musiał zachować ostrożność, by nie ujawnić swej całkowitej ignorancji. Ale nawet pracując bardzo oględnie, powinien w ciągu kilku dni uzyskać podstawową wiedzę o ziemskiej cywilizacji.
Przede wszystkim jednak musiał sobie kupić strój ankietera. Wydawało się, że to dość ważne. Niestety Barrent nie bardzo miał czym zapłacić. Grupa nie była w stanie odtworzyć ziemskich pieniędzy; nikt nie mógł sobie nawet przypomnieć, jak wyglądały.
Ale zaopatrzono go w środki, mające dopomóc mu w pokonaniu także i tej przeszkody. Odwrócił się i wszedł do sklepu z odzieżą.
Właścicielem był niski człowieczek o porcelanowoniebieskich oczach i przyklejonym, zawodowym uśmiechu sprzedawcy.
— Szukam stroju ankietera — powiedział Barrent. — Właśnie podjąłem pracę.
— Oczywiście, sir — odparł właściciel. — I bardzo dobrze pan trafił. Większość sklepów prowadzi ubiory tylko dla… hm… bardziej popularnych zawodów. Ale my tutaj, w firmie Jules Wonderson, mamy gotowe stroje dla wszystkich pięciuset dwudziestu głównych profesji wymienionych w Almanachu Statusów Cywilnych. Jestem Jules Wonderson.
— Miło mi — odparł Barrent. — Ma pan coś mojego rozmiaru?
— Z całą pewnością. Życzy pan sobie model zwykły czy specjalny?
— Myślę, że wystarczy zwykły.
— Większość młodych ankieterów wybiera specjalny — powiedział Wonderson. — Dyskretna symulacja ręcznego wykończenia zyskuje uznanie w oczach ankietowanych.
— W takim razie wezmę specjalny.
— Znakomicie. Gdyby jednak zechciał pan poczekać dzień lub dwa, mógłbym zaproponować panu zupełnie nowy materiał: symulację tkaniny robionej domowym sposobem z naturalnymi błędami w osnowie. Dla osób zwracających baczną uwagę na status. To naprawdę towar ogromnie przydający prestiżu.
— Być może zdecyduję się na tę tkaninę — powiedział Barrent. — Na razie jednak chciałbym to, co pan ma na składzie.
— Oczywiście, sir — odparł Wonderson, dzielnie skrywając rozczarowanie. — Zechce pan chwilę zaczekać…
Po kilku przymiarkach Barrent został ubrany w czarny biurowy garnitur z cienką białą lamówką wokół klap marynarki. Dla niedoświadczonego oka strój ten wyglądał dokładnie tak samo, jak wszystkie inne wystawione na sprzedaż u Wondersona, a przeznaczone dla bankierów, maklerów giełdowych, sprzedawców warzyw, księgowych i tak dalej. Ale dla Wondersona, który nie przestawał mówić o klapach marynarki bankiera, wyłogach w ubiorze maklera i kroju garnituru agenta ubezpieczeniowego, musiały się one różnić równie wyraźnie, jak stroje poszczególnych klas na Omedze. Barrent uznał, że jest to tylko kwestia wprawy.
— Proszę bardzo — powiedział Wonderson. — Leży wprost idealnie, a na materiał dajemy nieograniczoną gwarancję. I wszystko za jedne trzydzieści dziewięć dziewięćdziesiąt pięć.
— Doskonale — odparł Barrent. — Ale jeśli chodzi o zapłatę…
— Tak, sir?
Barrent zebrał się na odwagę:
— Otóż ja nie mam pieniędzy.
— Nie ma pan? Muszę przyznać, że to dość niezwykłe.
— To prawda — powiedział Barrent. — Niemniej jednak posiadam pewne wartościowe przedmioty. — Sięgnął do kieszeni i wydobył trzy pierścionki z brylantami, w które zaopatrzyła go Grupa. — Te kamienie to prawdziwe diamenty, co chętnie potwierdzi każdy jubiler. Gdyby zechciał pan zatrzymać jeden z nich do momentu, kiedy będę miał pieniądze…
— Ależ, proszę pana — powiedział Wonderson — diamenty i inne kamienie nie mają żadnej wartości. I to już od roku dwudziestego trzeciego, kiedy to von Błon napisał swoją pracę ostatecznie obalającą teorię wartości dóbr rzadkich.
— Jasne — wykrztusił z siebie Barrent, nie mając pojęcia, co powiedzieć. Wonderson spojrzał na pierścionki.
— Przypuszczam jednak, że przedmioty te mają pewną wartość pamiątkową.
— O tak, są własnością naszej rodziny od kilku pokoleń.