— Może i chciałbym. Ale jako wynalazca i tak już jestem uważany za element potencjalnie niepewny.
(Obywatel Barn Threnten, lat 41, zawód — inżynier atomista, ze specjalnością: konstrukcja statków kosmicznych. Nerwowy, inteligentny mężczyzna o ciemnobrązowych, smutnych oczach).
— Chce pan wiedzieć, na czym polega moja praca? Przykro mi, że pan o to pyta, gdyż prawdę mówiąc nie robię absolutnie nic poza obchodzeniem w kółko fabryki. Karta pracy wymaga, by na każdego robota i każdą zautomatyzowaną operację przypadał jeden ludzki obserwator. I na tym właśnie polega moje zajęcie: stoję i obserwuję.
— Wydaje mi się, że jest pan rozgoryczony, obywatelu Threnten.
— To prawda. Chciałem być inżynierem atomista. Uczyłem się w tym kierunku. Lecz kiedy skończyłem studia, okazało się, że posiadam wiedzę sprzed pięćdziesięciu lat. Powiedziano mi także, że nawet gdybym nauczył się najnowszych rzeczy, to i tak nie miałbym gdzie ich zastosować.
— Dlaczego?
— Ponieważ w atomistyce wszystko jest zautomatyzowane. Nie wiem, czy większość społeczeństwa zdaje sobie z tego sprawę, ale to prawda. Od surowców po produkt końcowy wszystko jest całkowicie zautomatyzowane. Udział człowieka w tej dziedzinie ogranicza się do kontroli ilościowej w kategoriach indeksów demograficznych. Ale i ten jest zupełnie minimalny.
— A co się dzieje, kiedy jakaś maszyna lub część fabryki ulega uszkodzeniu?
— Uszkodzenie zostaje usunięte przez zespoły robotów.
— A jeśli one się zepsują?
— Te piekielne machiny same się naprawiają. Mnie pozostaje tylko stać, przyglądać się i wypełnić formularz raportu. A jest to absurdalne zajęcie dla człowieka, który uważa się za inżyniera.
— To dlaczego w takim razie nie znajdzie pan sobie innego zajęcia?
— To by nic nie dało. Sprawdziłem już, że wszyscy inżynierowie robią dokładnie to samo co ja: przyglądają się zautomatyzowanym procesom, o których nie mają najmniejszego pojęcia. I to w każdej dziedzinie: w przemyśle spożywczym, samochodowym, budownictwie, w biochemii. Wszędzie jest to samo. I albo zatrudnia się inżynierówobserwatorów, albo w ogóle nie ma żadnych miejsc pracy dla inżynierów.
— Odnosi się to także do lotów kosmicznych?
— Oczywiście. Żaden członek związku zawodowego pilotów kosmicznych nie opuścił Ziemi od blisko pięćdziesięciu lat. Dziś nie wiedzieliby nawet, jak poprowadzić statek.
— Rozumiem. Wszystkie statki kierowane są automatycznie.
— Właśnie. Zawsze i bez względu na okoliczności.
— A co by się stało, gdyby któryś ze statków znalazł się w jakiejś absolutnie nowej sytuacji?
— Trudno powiedzieć. Te statki nie są przecież w stanie myśleć. Po prostu działają zgodnie z wcześniej ustalonym programem. Gdyby któryś z nich znalazł się w sytuacji, na którą nie został zaprogramowany, pewnie doznałby czegoś w rodzaju paraliżu, przynajmniej na jakiś czas. Przypuszczam, że wyposażono je w optymalizator wyboru, który powinien przejąć sterowanie w nieprzewidzianych sytuacjach, ale urządzenie to nigdy dotychczas nie zostało wypróbowane. Tak więc w najlepszym razie zareagowałby ze znacznym opóźnieniem, a w naj gorszym — nie zareagowałby wcale. I bardzo by mi to odpowiadało.
— Naprawdę tak pan uważa?
— Oczywiście. Mam już dość sterczenia przy maszynach, które dzień po dniu wykonują te same czynności. Zresztą większość znanych mi techników i inżynierów czuje podobnie. Chcemy coś robić. Cokolwiek. Czy pan wie, że sto lat temu pilotowane przez ludzi statki kosmiczne badały planety innych systemów gwiezdnych?
— Tak, wiem.
— No widzi pan, tym się właśnie powinniśmy zajmować. Szukać, badać, sięgać coraz dalej. Tego właśnie potrzebujemy.
— Zgadzam się. Ale czy nie uważa pan, że to, co pan mówi, jest dość niebezpieczne?
— Wiem, że jest. Ale powiem szczerze, iż mało mnie to obchodzi. Jeśli chcą, mogą mnie wysłać na Omegę. Tutaj nie robię nic pożytecznego.
— A zatem słyszał pan o Omedze?
— Każdy, kto miał do czynienia ze statkami kosmicznymi, musiał słyszeć o Omedze. Przecież podróże na Omegę i z powrotem to jedyne zajęcie naszej kosmicznej floty. Co za koszmar. Osobiście winie za to wszystko duchowieństwo.
— Duchowieństwo?
— Właśnie. Tych świętoszkowatych durni plotących bez końca o Kościele Ducha Ludzkości Wcielonej. Już samo to wystarczy, żeby zacząć pragnąć odrobiny zła…
(Obywatel ojciec Boeren, lat 51, zawód — duchowny. Dumny, otyły mężczyzna w szafranowej todze i bialych sandalach).
— Zgadza się, mój synu. Jestem opatem miejscowego oddziału Kościoła Ducha Ludzkości Wcielonej. Kościół nasz jest oficjalnym i jedynym religijnym wyrazem rządu. Nasza religia przemawia w imieniu wszystkich ludów Ziemi. Składają się na nią najlepsze elementy wszystkich poprzednich religii, zarówno uniwersalnych, jak i lokalnych, zespolone starannie w jedną wszechogarniającą religię światową.
— Obywatelu opacie, czy między różnymi doktrynami, które złożyły się na tę wiarę, nie występują zasadnicze lub choćby istotne sprzeczności?
— Występowały. Jednak twórcy naszego Kościoła odrzucili wszelkie kontrowersyjne elementy. Chcieliśmy wszak ugody, a nie waśni. Zachowaliśmy jedynie główne symbole wielkich wczesnych religii, symbole, z którymi wierni mogą się utożsamiać. W naszym Kościele nigdy nie było żadnej schizmy, ponieważ jesteśmy nieskończenie tolerancyjni. Każdy może wierzyć w to, co tylko mu się podoba, o ile nie godzi w Najświętszego Ducha Ludzkości Wcielonej. Bo widzisz, mój synu, nasza wiara jest w swej istocie prawdziwą wiarą w Człowieka. A duch, którego wielbimy, jest duchem Świętego i Boskiego Dobra.
— Czy nie zechciałby pan, obywatelu opacie, zdefiniować dla mnie pojęcia Dobra?
— Ależ oczywiście. Dobro to ta tkwiąca w nas moc, która każe nam postępować zgodnie z nakazami konformizmu i bezwzględnego posłuszeństwa. Ubóstwienie Dobra jest w swej istocie ubóstwieniem samego siebie, stąd też stanowi jedyne prawdziwe ubóstwianie. Wielbiona przez nas nasza własna osoba jest idealną istotą społeczną: człowiekiem zadowolonym ze swego miejsca w społeczności, a przecież gotowym do pochwycenia każdej nadarzającej się okazji awansu. Dobro jest wyrozumiałe, ponieważ jest prawdziwym odzwierciedleniem kochającego i współczującego wszechświata. Dobro zmienia się nieustannie w swych licznych formach, choć objawia się nam jako… Masz dziwny wyraz twarzy, młody człowieku.
— Przepraszam, obywatelu opacie. Wydaje mi się, że już gdzieś to kazanie słyszałem, a w każdym razie bardzo podobne.
— Prawda jest prawdą bez względu na to, kiedy i gdzie się ją wygłasza.
— Oczywiście. Jeszcze jedno pytanie: czy mógłby mi pan opowiedzieć, jak wygląda nauczanie religii w szkołach?
— Tę pracę wykonują za nas robotyspowiednicy.
— Słucham?
— Pojęcie to przejęliśmy z zakorzenionego w pradawnych czasach transcendentnego feudalizmu. Robotspowiednik poucza zarówno dzieci, jak i dorosłych. Zajmuje się ich problemami całkowicie obiektywnie. Jest ich stałym przyjacielem, społecznym mentorem, ich religijnym przewodnikiem. Będąc robotami spowiednicy są w stanie udzielać precyzyjnych i zawsze takich samych odpowiedzi na dowolne pytania. To ich ogromny wkład w dzieło Konformizmu.
— Rzeczywiście ogromny. Czym zajmują się w takim razie kapłaniludzie?
— Nadzorują pracę robotów-spowiedników.
— Czy roboty-spowiednicy biorą udział w lekcjach zamkniętych?
— Nie mam kompetencji do udzielenia odpowiedzi na to pytanie.
— Biorą, prawda?
— Ja naprawdę nie wiem. Zakaz wstępu na lekcje zamknięte dotyczy wszystkich dorosłych, a więc także opatów.