— A co pan i pańska policja macie zamiar w tej sprawie zrobić?
— Cóż, ja także jestem zwykłym kamuflażem — odparł Dravivian. — I nie mam żadnej policji. Stanowisko szefa jest czysto honorowe. Tutaj już od ponad stu lat nie było potrzeby używania sił policyjnych.
— Będziecie mieli taką potrzebę, kiedy Omeganie wrócą do domu — powiedział Barrent.
— To prawda. Znów pojawią się przestępstwa i inne poważne problemy. Ale uważam, że końcowy efekt tego wymieszania będzie pozytywny. Wy tam, na Omedze, macie ambicje, rozpiera was energia, chcecie sięgnąć gwiazd. Przypuszczam, że przyda wam się odrobina stabilizacji i twórczej inwencji, której dostarczy Ziemia. Zresztą bez względu na to, jaki to przyniesie skutek, połączenie jest nieuniknione. Zbyt długo już żyliśmy tutaj we śnie i trzeba nami mocno potrząsnąć, by nas z niego wyrwać.
Dravivian podniósł się z fotela.
— A teraz — powiedział — skoro zadecydowaliśmy już o losach Ziemi i Omegi, czy mogę zaproponować panu coś odświeżającego?
Rozdział 29
Przy pomocy szefa policji Barrent umieścił swoją przesyłkę na pokładzie następnego statku, który miał wyruszyć na Omegę. Opisywał w niej sytuację panującą na Ziemi i zalecał natychmiastowe podjęcie akcji. Załatwiwszy tę sprawę, mógł już spokojnie przystąpić do drugiego etapu swojej misji — znalezienia sędziego, który skazał go za nie popełnione przestępstwo, i donosiciela, który kłamliwie oskarżył go przed sędzią. Wiedział, że jeżeli tych dwóch odnajdzie, ostatecznie będzie mógł usunąć wszystkie luki ze swojej pamięci.
Złapał nocny ekspres do Youngerstun. Podejrzliwość, niezwykle rozwinięta podczas pobytu na Omedze, ani na chwilę nie dawała mu spokoju. W całej tej cudownej prostocie był jakiś haczyk. Możliwe, że w Youngerstun to się wyjaśni.
Wczesnym rankiem był już na miejscu. Schludne rzędy domów wyglądały dokładnie tak samo, jak w każdym innym mieście. Barrentowi jednak wydawały się wyraźnie inne i boleśnie znajome. Pamiętał to miasto, a każdy z tych identycznych domów miał w jego oczach swoją indywidualność i znaczenie. W tym mieście urodził się i wychował.
Oto sklep Grothmeira, a naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, dom Haveninga, miejscowego mistrza dekoracji wnętrz. Tu zaś dom Billy'ego Havelocka. Billy był jego najlepszym przyjacielem. Wspólnie planowali swe międzygwiezdne podróże i nie przestali się przyjaźnić także po ukończeniu szkoły aż do momentu, kiedy Barrenta skazano na Omegę.
Tu mieszkał Andrew Therkaler. A zaraz za rogiem była szkoła. Teraz przypominał sobie, jak wyglądały sale lekcyjne. Przypominał sobie nawet, jak każdego dnia przekraczał próg drzwi wiodących do sali zajęć zamkniętych. Ale w dalszym ciągu nie mógł sobie przypomnieć, czego tam się uczył.
Właśnie tu, w tym miejscu, obok dwóch ogromnych wiązów, popełniono tamto morderstwo. Barrent podszedł do drzew i przypomniał sobie, jak to było. Wracał do domu. Gdzieś zza pleców usłyszał rozdzierający krzyk. Odwrócił się i dostrzegł biegnącego ulicą mężczyznę. To był Illiardi, który po drodze rzucił czymś w Barrenta. Barrent instynktownie to chwycił i nagle zobaczył, iż trzyma w rękach pistolet. A potem jeszcze kilka kroków i spojrzał w wykrzywioną twarz martwego Andrew Therkalera.
A co było później? Osłupienie. Panika. Strach, że ktoś widział, jak stał z bronią nad zwłokami. Tam, przy końcu ulicy, było miejsce, gdzie poszedł się schronić.
Zbliżył się do tego miejsca i ujrzał budkę robotaspowiednika. To tu.
Wszedł do środka. Pomieszczenie było małe, a w powietrzu unosiła się delikatna woń kadzidła. Przodem do skomplikowanej, jasno oświetlonej płyty stało krzesło.
— Dzień dobry, Will — usłyszał pozdrowienie dochodzące od strony płyty.
Na dźwięk aksamitnego, syntetyzowanego głosu ogarnęło Barrenta nagłe uczucie bezradności. Teraz sobie przypominał. Wyprany z emocji głos wiedział wszystko, wszystko rozumiał i niczego nie wybaczał. To właśnie ten doskonale spreparowany głos wysłuchał go, pouczył, osądził i skazał. A Barrent w jakimś majaku obdarzył robota-spowiednika postacią ludzkiego sędziego.
— Pamiętasz mnie? — spytał.
— Oczywiście — odparł robot-spowiednik. — Byłeś jednym z moich parafian, zanim zostałeś zesłany na Omegę.
— To ty mnie tam zesłałeś.
— Za popełnienie morderstwa.
— Ale ja go nie popełniłem! — zawołał Barrent. — Nie zrobiłem tego i ty musiałeś o tym wiedzieć!
— Oczywiście, że wiedziałem — powiedział robot-spowiednik. — Ale moje możliwości i obowiązki są ściśle zdefiniowane. Wyroki wydaję na podstawie dowodów, a nie intuicji. Prawo stanowi, że spowiednicy mogą brać pod uwagę jedynie przedstawione im konkretne dowody i muszą na ich podstawie, niezależnie od wątpliwości, orzekać. Prawdę mówiąc, już samo stawienie się przede mną oskarżonego o morderstwo stanowi poważne domniemanie winy.
— Czy miałeś przeciwko mnie jakieś dowody?
— Tak.
— Kto ich dostarczył?
— Nie wolno mi ujawnić jego nazwiska.
— Musisz! — zawołał Barrent. — Czasy się zmieniły. Więźniowie wracają na Ziemię. Wiedziałeś o tym?
— Spodziewałem się tego.
— Muszę znać nazwisko donosiciela — powiedział Barrent. Wyciągnął z kieszeni promiennik i wycelował w tablicę.
— Maszyny nie da się zastraszyć — powiedział spowiednik.
— Nazwisko! — krzyknął Barrent.
— Nie mogę. Dla twojego dobra. Niebezpieczeństwo byłoby zbyt wielkie. Uwierz mi, Will…
— Nazwisko!
— Więc dobrze. Znajdziesz donosiciela na ulicy Klonowej pod numerem trzydziestym piątym. Ale szczerze ci radzę, żebyś, tam nie chodził. Inaczej zginiesz. Po prostu nie zdajesz sobie sprawy…
Barrent nacisnął spust i wąski promień przeciął tablicę. Światełka zamigotały i zgasły, odcięte od dopływu prądu. Na koniec tablica poczerniała i zaczął wydobywać się z niej ledwo widoczny szary dym.
Barrent odwrócił się i wyszedł z konfesjonału. Wsunął promiennik z powrotem do kieszeni, po czym ruszył w kierunku ulicy Klonowej.
Był już tutaj kiedyś. Znał tę ulicę, prowadzącą na wzgórze, wspinającą się stromo między szpalerem klonów i dębów. Te lampy uliczne to stare znajome, to pęknięcie chodnika to punkt orientacyjny z dzieciństwa. A oto i domy, ciężkie od wspomnień. Zdawały się pochylać ku niemu wyczekująco niby widzowie zafascynowani mającym nastąpić finałem zapomnianego już niemal dramatu.
Stanął przed wejściem do domu przy Klonowej trzydzieści pięć. Absolutna cisza, w której pogrążony był ten surowy budynek o białych okiennicach, wydała mu się nagle dziwnie złowieszcza. Wyjął z kieszeni swój promiennik, szukając w nim jakiegoś wsparcia, ale wiedział, że nic mu go nie dostarczy. Wspiął się po kilku kamiennych schodkach i nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły i wszedł do środka.
Po chwili zaczął odróżniać niewyraźne kontury lamp i mebli, matowo połyskujący obraz na ścianie, zarys rzeźby na hebanowym postumencie. Z promiennikiem w ręku przeszedł do następnego pomieszczenia.
I stanął twarzą w twarz z donosicielem.
Przyglądając się jego twarzy, wszystko sobie przypomniał. W przytłaczającym zalewie wspomnień zobaczył siebie, małego chłopca, wchodzącego do sali zajęć zamkniętych. Znowu usłyszał kojący szum maszyn, zobaczył migocące, śliczne, kolorowe światełka, słyszał tuż przy uchu natarczywy szept mechanicznego głosu. Początkowo głos ten napełnił go przerażeniem. To, co mówił, było straszne. Ale powoli zaczął się przyzwyczajać, przyzwyczajać do tego głosu i do tych wszystkich dziwnych rzeczy, które działy się podczas zajęć zamkniętych.