Barrent podszedł do biurka, a Frendlyer wstał z krzesła, by go powitać.
— Moje gratulacje! — powiedział. — Moje najserdeczniejsze gratulacje, drogi kolego! To był doprawdy wspaniały strzał! I to w pełnym ruchu!
— Dziękuję — odparł Barrent. — Wróciłem tu, ponieważ…
— Chyba się domyślam — przerwał mu Frendlyer. — Przyszedł pan poznać swoje obowiązki i prawa Wolnego Obywatela. Cóż bardziej naturalnego? Jeśli zechce pan usiąść na tamtej ławce, zajmę się panem już za…
— Nie po to tu przyszedłem — powiedział Barrent. — Oczywiście chcę poznać swoje prawa i obowiązki, ale w tej chwili muszę odnaleźć tę dziewczynę.
— Jaką dziewczynę?
— Tę, która siedziała na ławce, kiedy tutaj wszedłem. To ona dała mi broń. Pan Frendlyer sprawiał wrażenie zaskoczonego.
— Obywatelu, chyba pan jest w błędzie — powiedział. — W tym biurze przez cały dzień nie było żadnej kobiety.
— Siedziała na ławce razem z tamtymi trzema. Bardzo ładna, ciemnowłosa dziewczyna. Musiał pan ją zauważyć.
— Z całą pewnością bym ją zauważył, gdyby tylko tu była — odparł Frendlyer, mrugając oczami. — Ale, jak już powiedziałem, progu tego biura nie przekroczyła dzisiaj żadna kobieta.
Barrent spojrzał nań z wściekłością i wyciągnął z kieszeni pistolet.
— No to skąd w takim razie mam to? — spytał.
— Ja go panu pożyczyłem — odparł Frendlyer. — Cieszę się, że udało się panu zrobić z niego tak dobry użytek, ale byłbym wdzięczny, gdyby mi go pan teraz zwrócił.
— Pan kłamie — powiedział Barrent, zaciskając broń mocniej w dłoni. — Spytajmy tamtych.
Podszedł do ławki, a pan Frendlyer podążył tuż za nim. Barrent zwrócił się do mężczyzny, który siedział najbliżej dziewczyny i spytał:
— Dokąd poszła ta kobieta?
Mężczyzna uniósł zasępioną, nie ogoloną twarz.
— O jakiej kobiecie pan mówi, Obywatelu?
— O tej, która siedziała tu na ławce.
— Nikogo nie zauważyłem. Rafael, czy widziałeś tu jakąś babkę?
— Coś ty — odparł Rafael. — A od dziesiątej rano nie ruszyłem się stąd nawet na krok.
— Ja też nikogo takiego nie widziałem — odezwał się trzeci z mężczyzn. — A mam bardzo dobry wzrok. Barrent odwrócił się do Frendlyera.
— Dlaczego wszyscy kłamiecie? — spytał.
— Nikt z nas nie kłamie, proszę pana. Po prostu mówiłem prawdę. W tym biurze przez cały dzień nie było żadnej kobiety. Tę broń pożyczyłem panu ja sam, co jest moim przywilejem jako prezesa Towarzystwa Ochrony Ofiar. Byłbym wdzięczny za jej zwrot.
— Nie oddam jej panu — powiedział Barrent. — Zatrzymam ją do czasu, aż znajdę dziewczynę.
— Nie jestem pewien, czy to mądry pomysł — powiedział Frendlyer, po czym szybko dodał: — To znaczy z kradzieżą. W tych warunkach nie zostałaby łatwo wybaczona.
— Zaryzykuję — odparł Barrent, po czym odwrócił się i opuścił siedzibę czcigodnego Towarzystwa.
Rozdział 5
Barrent potrzebował trochę czasu, by móc dojść do siebie po tak gwałtownym włączeniu się w nurt omegańskiego życia. Wystartował z beznadziejnych pozycji noworodka, po czym, zabijając człowieka, stał się właścicielem sklepu z odtrutkami. Z zapomnianej przeszłości na planecie o nazwie Ziemia katapultowano go w niepewną teraźniejszość, do świata zamieszkiwanego przez zbrodniarzy. Zdołał pobieżnie poznać jego złożoną strukturę klasową i otrzeć się o usankcjonowaną prawem instytucję morderstwa. Z zaskoczeniem odkrył, że potrafi dawać sobie radę w trudnych sytuacjach i że zadziwiająco skutecznie posługuje się bronią. Wiedział jednak, że czeka go jeszcze bardzo wiele nowych odkryć. Z pewnością będzie musiał nauczyć się dużo więcej o Omedze, Ziemi i sobie samym. Miał tylko nadzieję, że będzie żył wystarczająco długo, by tych wszystkich odkryć dokonać.
Ale wszystko po kolei. Najpierw musi zarobić na życie. A do tego potrzebna mu była wiedza o truciznach i zapobieganiu skutkom ich działania.
Wprowadził się do mieszkania na zapleczu sklepu i wziął się za czytanie książek odziedziczonych po nieboszczyku Drakenie.
Literatura tematu była fascynująca. Znalazł opisy trucizn roślinnych znanych na Ziemi, takich jak wywar z ciemiernika i ciemiężycy czy wyciągi z owoców wilczej jagody lub kory cisu. Poznał początkowe objawy zatrucia szczwołem i opisy końcowych konwulsji. Przeczytał wszystko o kwasie pruskim, otrzymywanym z migdałów, i o digitalinie, uzyskiwanej z naparstnicy. Dowiedział się, jak przerażająco skutecznie działa tojad ze swą śmiercionośną zawartością akonitu. Były tam pozycje na temat grzybów takich jak muchomory z rodziny bedłkowatych, nie mówiąc o czysto omegańskich roślinach trujących, jak purpurowieć, lilia kwitnąca czy amortalis.
Lecz trucizny roślinne, choć oszałamiające swą liczebnością, nie wyczerpywały tematu jego studiów. Musiał zgłębić działanie jadu zwierząt lądowych, morskich i ptaków, kilku gatunków niebezpiecznych pająków, węży, skorpionów i olbrzymich os, a także imponującego wachlarza trucizn nieorganicznych, jak arszenik, związki rtęci i bizmutu. Natrafił na opracowania dotyczące substancji żrących — kwasów azotowego, chlorowodorowego, fosforowego i siarkowego, przeczytał wreszcie wszystko na temat trucizn uzyskiwanych z różnych źródeł, a wśród nich o strychninie, kwasie mrówkowym, hioscyjaminie i belladonie.
Każda z tych substancji miała jedno lub kilka antidotów. Czytając jednak ich ostrożnie sformułowane opisy, Barrent zaczął podejrzewać, iż często musiały być zupełnie bezużyteczne. By skomplikować wszystko jeszcze bardziej, okazało się, że skuteczność działania antidotum w ogromnej mierze zależy od trafności diagnozy użytej trucizny. Tymczasem symptomy działania jednego jadu były zazwyczaj podobne do objawów zatrucia innym.
Wszystkie te problemy rozważał w trakcie swoich studiów. Jednocześnie, ze sporym zdenerwowaniem, zaczął obsługiwać pierwszych klientów.
Wkrótce zorientował się, iż znaczna część jego obaw była nieuzasadniona. Chociaż na liście śmiercionośnych substancji zalecanych przez Instytut Trucizn znajdowały się dziesiątki pozycji, większość trucicieli trzymała się prostodusznie arszeniku lub strychniny. Były tanie, niezawodne i przysparzały wielu cierpień. Kwas pruski miał łatwo wykrywalny zapach, związki rtęci trudno było wprowadzić do organizmu, a środki żrące — choć zachęcająco efektowne w działaniu — mogły się okazać niebezpieczne także dla użytkownika. Tojad był oczywiście także wspaniały, wilczej jagody nie należało lekceważyć, a i muchomory miały swój własny makabryczny czar. Ale były to trucizny dla starszych, rozporządzających większą ilością wolnego czasu ludzi. Niecierpliwe młode pokolenie — a zwłaszcza kobiety, które stanowiły niemal dziewięćdziesiąt procent wszystkich trucicieli na Omedze — zadowalało się pospolitym arszenikiem lub strychniną, w zależności od wymogów sytuacji i okoliczności.
Omegańskie kobiety były konserwatystkami. Udoskonalanie sztuki trucicielstwa, któremu nigdy nie ma końca, po prostu ich nie interesowało. Nie obchodziły ich środki: zależało im wyłącznie na osiągnięciu celów — najszybciej i najtaniej jak to możliwe.
Omegańskie kobiety znane były ze swego zdrowego rozsądku. Choć zapaleni teoretycy z Instytutu Trucizn próbowali wprowadzić do sprzedaży mieszaninę Trucizn Kontaktowych czy Zestaw Trzydniowy i ciężko pracowali nad kompleksowymi, zawiłymi procedurami wykorzystującymi jad os, zamaskowane igły i mikroskopijnie perforowane szkło, kobiety rzadko nabierały do tych nowości przekonania. Zwykły arszenik i błyskawiczna w działaniu strychnina nadal pozostawały głównymi pozycjami w obrocie substancjami trującymi.