Выбрать главу

– Trakt was zawiedzie do samiuśkich pałacowych wrót – odparł z udawaną grzecznością. – Tam dri deonema wołajcie. On sprawuje pieczę nad wierzejami.

Wojownik norhemne lekko skinął głową i odszedł. Tłum, jak wezbrana fala, rozstępował się przed nim i zaraz zamykał. Jedynie dumny łeb skrzydłonia unosił się coraz dalej ponad ciżbą.

Młodszy ze strażników oderwał się od flaszki i wymierzył Twardokęskowi potężnego kopniaka.

– A co tam gdakałeś jako kokosz na gnieździe?

– O drogę do dri deonema pytał – burknął w odpowiedzi zbójca.

– Naprawdę? – Strażnik się ucieszył. – Tedy i my spieszmy popatrzeć.

Tragańska biedota, wygłodzona i szukająca rozrywek, zawsze była gotowa pobiec do pałacu na wieść o nowej bijatyce, toteż wkrótce zebrała się pokaźna gromada gapiów. Następowali na pięty nieszczęsnemu norhemnowi, który z pewnością słyszał wrzawę podnieconych tubylców, ale nie obejrzał się ani razu. Kiedy wszedł w kolumnadę prowadzącą do siedziby oblubieńca bogini, dla wszystkich stało się jasne, że jego los jest przesądzony.

Aby jak najbardziej wyprzedzić dzikusa i zawczasu zająć dobre miejsce, opiekunowie Twardokęska przepchali się na plac boczną uliczką, hojnie rozdzielając kuksańce. Wreszcie cala trójka wdrapała się na podstawę kolumny, skąd rozciągał się najlepszy widok.

Przed pojmaniem zbójca nie więcej niż trzy razy zaszedł pod pałac dri deonema. Nie czuł się zbyt dobrze na wielkim, kwadratowym placu, obrębionym z trzech stron kolumnadą z jasnego marmuru, który podobno sprowadzono aż ze Skalmierskich kamieniołomów, aby godziwie ozdobić domostwo władcy wyspy. Niby każdy mógł zbliżyć się tu nieproszony, ale ogromny, wyłożony gładką marmurową kostką przestwór dziedzińca wcale nie zachęcał, żeby na niego wstępować. Tylko w podcieniach po dwu przeciwległych stronach przycupnęły kupieckie budy, kryte białym płótnem, barwą bogini. Po skrajach nieustannie przechadzały się straże, ze szczytów wieżyczek przy wejściu do pałacu pobłyskiwały hełmy łuczników, a jeśli jakiś przechodzień zabłądził tutaj nieopatrznie i musiał owo forum przeciąć, czynił to pospiesznie jak karaluch biegnący przez kuchnię.

Norhemne wkroczył na plac głównym traktem, przez północną bramę, zwieńczoną głowami kamiennych lwów. Nie rozglądał się na boki, zmierzał prosto do wrót pałacu. Zbójca zastanowił się przelotnie, czy barbarzyńca istotnie nie wyczuwa podstępu, lekceważy niebezpieczeństwo, czy też uznał, że ów dziwaczny pochód za jego plecami jest jednym z niezrozumiałych obyczajów wyspiarzy i nie należy mu się dziwić. A może przybysz był po prostu zbyt głupi, by ocenić, co mu grozi.

– Oj, będzie widowisko! – Młodszy ze strażników zatarł ręce. – Jeno chwilę poczekajcie.

Nie czekali długo. Opaskę Zaraźnicy nosił w owym czasie pewien wygnaniec, poniekąd krajan Twardokęska, który chlubił się skrupulatnym wypełnianiem swych obowiązków. Norhemne nie zdążył nawet dotknąć kołatki, kiedy oblubieniec bogini raźno wyszedł na dziedziniec. Tłum truchcikiem rozsypał się wkoło, co śmielsi śladem strażników Twardokęska wdrapywali się na kolumny.

Nieopodal kostropaty ptasznik przyjmował zakłady.

Norhemne wyraźnie nie domyślał się, jak w pałacu witano śmiałków. Przypatrywał się bez słowa, jak za władcą ustawia się szpaler świątynnych sług. Dri deonem, drab wielki i tak silny, że niespełna dwa lata wcześniej zasłynął w Górach Żmijowych niezwykłym sposobem, jakim witał podróżnych – mianowicie przyginał ku sobie czubki młodych sosen i przywiązywał do nich nieszczęśników, potem zaś puszczał luźno drzewka, które rozprostowując się, rozrywały ich na strzępy – dał znak, by strażnicy odstąpili kilka kroków. Na plecach miał przytroczony wielgachny miecz w ciemnej pochwie, a sękate, natarte tłuszczem ramiona połyskiwały znad krawędzi kolczugi z drobnych kółek. Dołem wystawała purpurowa tunika, haftowana przy skraju złotem. Widać przewidując łatwą walkę, dri deonem nie przebrał się nawet, tylko wdział kolczą zbroję na biesiadną szatę. I może nie omylił się zbytnio, skonstatował w myślach Twardokęsek, bo norhemne wyglądał przy nim dziwnie mizernie.

– Chuderlawy ten dzikus jako paździorko – starszy ze strażników podzielał obawy zbójcy.

– Nie chuderlawy, jeno żylasty – poprawił go drugi. – Oni tylko wyglądają tak niepozornie, ale to straszne rzeźniki.

Wtedy dri deonem uniósł dłoń na znak, że zamierza przemówić i wszyscy uciszyli się powoli. Oblubieniec bogini jednakże ani myślał się bawić w długie oracje. Z jego spoconej, poczerwieniałej od wina i upału gęby biła wesołość.

– Radem ci bardzo, norhemnie. Zawżdy łacniej dzikiego niźli swojaka ubić – zarechotał.

W jego głosie bardzo wyraźnie pobrzmiewało chłopskie narzecze Gór Żmijowych i zbójca poczuł przypływ nieoczekiwanej sympatii dla ziomka, który potrafił się tak wspaniale w życiu urządzić i niezawodnie zaraz zaszlachtuje barbarzyńcę niczym tuczną świnię.

– Szukam kogoś. – Norhemne nie wydawał się spłoszony zamieszaniem. – Mężczyzny, wojownika. Zwą go Eweinren.

Jego obojętność uraziła dri deonema, przywykł widać do większego zainteresowania, do obelg, zwyczajowo wymienianych przed pojedynkami, przechwałek i pogróżek, którymi się zagrzewano do walki.

– Mnie szukasz! – żachnął się. – Wszyscy mnie szukacie!

Przybysz potrząsnął głową.

– Nie zdaje mi się. – W jego słowach pojawił się cień rozbawienia. – Chyba że masz wiadomość o Eweinrenie. Pan pałacu powinien o nim słyszeć, tak sądzę.

– Ktoś cię musiał straszliwie zwieść, norhemnie, bom w życiu o nim nie słyszał. – Dri deonem splunął na wyschnięte kamienie. – Trzeba ci było, biedaku, we własnym chlewie leżeć, a nie w miasto iść. Bo w mieściech, norhemnie, ludzie złe a niegodziwe, chętnie z obcego zakpią i na niebezpieczeństwo go wystawią. No, ale jakeś tu przylazł, za późno zmykać – dodał, dobywszy długiego, oburęcznego szarszuna.

Skrzydłoń zasyczał wściekle. Położył po sobie zakończone czarnymi miotełkami uszy, wyprężył się i wyciągnął w przód szyję, aż się ludzie poczęli cofać z przestrachem.

– Nadobne żywiszcze! – Stojący obok Twardokęska nosiwoda mlasnął z zachwytu.

– Nie będę z tobą walczyć – oznajmił dziki. – Nie znam cię, człowieku.

W tłumie odezwały się pogardliwe okrzyki. Ktoś cisnął na środek placu obgryzioną skórkę dyni.

– Też mi rzeźnik… – wycedził przez zęby strażnik.

Nie dokończył jednak, bo dri deonem z wrzaskiem runął na przybysza. Wszyscy wyciągnęli szyje, by nie uronić ani chwili z mającego nastąpić widowiska.

Norhemne odskoczył zwinnie, a oblubieniec bogini minął go w pędzie, nieledwie ocierając się o nabijaną żelazem kurtę, i zatrzymał się kilka kroków dalej, potrząsając głową, jakby chciał zrozumieć, co się wydarzyło. Zbójca zgadywał, że mimo wczesnej pory dri deonem był już nieco zamroczony winem. W gospodach Traganki od dawna szeptano, że wygrawszy kilka tuzinów pojedynków z pretendentami do łask Fei Flisyon, zanadto uwierzył w swoją krzepę i coraz więcej czasu spędzał na nieprzystojnych schadzkach z tancerkami. Każdy z kochanków bogini prędzej czy później wpadał w tę pułapkę, tracił czujność i gnuśniał w bogactwie. Dzikus wszakże wciąż nie dotykał mieczy i Twardokęsek nie tracił nadziei, że jego krajan rozsieka go na drobne, a gdy tłum na placu zacznie huczeć i świętować, może trafić się okazja do ucieczki.

Na razie jednak ludzie niecierpliwili się opieszałością barbarzyńcy.

– Czego czekasz?! – ryczał nosiwoda, a jakaś babina w pasiastym fartuchu wtórowała mu, wykrzykując osobliwe plugawe przekleństwa o rodzicielce norhemna.