Rzut piętnowanego okazał się niepomyślny. Zniechęcony wytrząsnął z sakiewki parę drobnych i przysiadł się do miski z mamałygą, przegnawszy z ławy łysą niewiastę.
Szarka bez pośpiechu dopiła okowitę, po czym podeszła do paleniska, gdzie przy wtórze przekleństw niziołek zbierał wygraną. Żebracy przypatrywali się jej nieufnie.
– Zagrasz, siostro? – Karzeł szacował ją zmrużonymi ślepiami.
– Nie, nie mam szczęścia – odparła. – Ale was właśnie szukam. Jaszczyk mnie przysyła.
– A, ten błazen! – Niziołek prychnął. – Co was tak wszystkie świerzbi, by księciu pchać się przed oczy? Kurwa czy szlachcianka, psiakrew, żadnej różnicy. Nie takie jak ty mu w głowie. Zalnicka księżniczka ze świtą zjechała. A Jasenka też po cytadeli jak wściekła suka się snuje, czeka, by kogo na pręgierzu oćwiczyć. Po co ci tam leźć, dziewko? Mnie za jedno, Jaszczyk srebrem płacił, tedy umowy dotrzymam, ale nic tam po tobie. No, bywajcie, kamraci! – Rzucił półgroszówkę gospodarzowi. – Czas księcia naszą przytomnością uradować.
Nikt mu nie odpowiedział. Tylko Trzpień, starosta żebraczy, zerknął nieprzyjaźnie spod najeżonych, szpakowatych brwi.
– Nie strach wam tak z pełną sakiewką po ciemnicy łazić? – spytała, kiedy zanurzyli się w zapuszczone, błotniste uliczki.
Karzeł przeskoczył nad rynsztokiem i skręcił w jeszcze mroczniejszy i bardziej cuchnący zaułek.
– A tobie, dzieweczko, nie strach było do żebrackiej gospody iść? Coś ty sobie myślała? Że jałmużnicy brzeszczota się przelękną? Akurat. Siedzi tam teraz Trzpień z kamratami i duma, czy w nagłej potrzebie potrafisz obracać mieczami, czy jeno hałasu narobisz. A jako że Trzpień człek jest rozważny, przed końcem trzech kolejek ni o krok się nie ruszy. Tak czy owak, iście niewieścia głupota do żebraczej karczmy nocką przyłeźć. Ale nie troskaj się, dzieweczko. – Zarechotał złośliwie. – Wielki przymiot u niewiasty głupota i ogromnie w nim dobry pan Evorinth gustuje. Może i w tobie zagustuje…
Popatrzył na nią wymownie. Ponieważ Szarka milczała, kopnął tylko z zamachu kamień, który z pluskiem wpadł do rynsztoka.
– Jako rzekłem – rozwodził się dalej – może pokosztujesz łask naszego dobrego pana… Jeno nie tej nocki, bo drabi bardzo wejścia pilnują. Z rana czterech za niedbalstwo kijami obito, tedy się przykładają, jak rzadko. Za to jutro igry będą, do pierścieni gonienie i maskarada wielka dla księżniczki zgotowana. Żadna sztuka jedną białogłowę więcej wprowadzić, kiedy się ich tam mrowie całe zleci.
Nagle niebo nad nimi rozbłysło purpurowymi ogniami. W pałacu księcia Evorintha rozpoczęła się wieczorna biesiada. Karzeł przystanął, zadarł głowę.
– Rok cały je ogniomistrze dla naszego zacnego księcia sposobili – rzekł z żalem karzeł. – A dziś ledwo kto spojrzy, tak naród szczurakami poruszony.
Jak gdyby w odpowiedzi, jakiś podochocony człek opuścił pośrodku ulicy pludry i począł lać wyniosłą strugą ku niebu, na którym z sykiem wybuchały barwne fontanny ognia.
– Po sprawiedliwości to nie wiem – Szydło poskrobał się po perkatym nosie – gdzie powinniśmy na nockę przylgnąć. Ludzie zestrachani, powroźnicy ulice przepatrują i po omacku jakiś ciołek może mnie jako zwierzołaka sprawić. Nic, nocka letnia, w ogrodach zatem legniem i do świtu przedrzemiemy. Ale wcześniej zdałaby się jakowaś wieczerza. Książę pan nasz dobry pątnikom jadło rozdaje… a i miastu po drodze się przyjrzysz, boś, widzę, nie z naszych.
Szli przez ulice, oświetlone już jasno na Żary. Ale jako że prawie każdy w Spichrzy potracił krewniaków, częściej mijali domy na głucho zamknięte i obleczone kirem niźli ubrane kwieciem. Za zatrzaśniętymi oknami mieszczańskich kamienic zawodziły płaczki, a jednocześnie ulicami włóczyły się gromady tałatajstwa spojonego winem, które książę pan kazał u bram zamkowych darmo wydawać; opoje ryczeli przy tym srodze i złorzeczyli szczurakom. Nie brakło też pątników w ciemnych, podróżnych płaszczach, którzy, z dala na święto zjechawszy, ani o zwierzołaków dbali, ani myśleli zachować żałobę.
Przez wąską furtkę Szarka i niziołek wychynęli na przestronny bulwar, po obu stronach obwarowany wielkim murem, i zaczęli się wspinać ku świątynnej wieży oraz jasnym od pochodni murom cytadeli. Karzeł maszerował raźno, nie zaczepiając nikogo, nie robiąc nawet małpich min do książęcych drabów.
– Tu już nie miasto, jeno świątynny trakt – objaśnił zdziwioną dziewczynę. – Na nim Servenedyjki pokoju pilnują. – Wskazał brodą nadciągające od strony świątyni wojowniczki.
Jechały środkiem drogi, a zarówno pątnicy, jak i szlacheckie orszaki pospiesznie ustępowali im miejsca. Servenedyjki nie przyglądały się nikomu w szczególności, obojętnie wyprostowane na grzbietach krępych, łaciatych koników. Nosiły się srebrno i niebiesko. Twarze miały poznaczone siną farbą w wężowe sploty, na nogach obcisłe, niebieskie nogawice, na kolczugach zaś sute płaszcze podbite białym futrem. Nawet rękawice i wysokie buty z wywiniętymi cholewami zabarwiono kosztownym, spichrzańskim błękitem. Przy pasie każda nosiła zgrabną szabelkę w srebrzystej pochwie i buzdygan.
Wędrowcy na trakcie jakoś ścichli i spokornieli. Matki zasłaniały oblicza dzieci, by nie padł na nie wzrok wytatuowanych wojowniczek, mężczyźni skwapliwie liczyli kamienie w bruku.
– Zwierzchnik świątyni je najął – tłumaczył niziołek. – Będzie ze trzy tuziny lat, jak się norhemni przedarli za Góry Żmijowe, jeszcze za starego księcia. Okolicę doszczętnie spustoszyli. Ludzi mnóstwo w niewolę pobrali, wojsko dobrego pana znieśli i popod samą Spichrze podciągnęli. Wtedy właśnie kapłani Servenedyjki sprowadzili. Zrazu jedną, dwie kopy, bo ludzie się ich strachali okrutnie. A potem i książę zaczął je najmować. Teraz w każdej cytadeli stoją, co rok więcej ich z gór spływa.
– Skąd są?
– Kto je tam wie? Werbownicy szukają ich za Górami Żmijowymi, ale jeszcze dalej na zachodzie siedzą. Do księżyca pono niby wilkowie nocami wyją i cześć mu oddają. A gniewliwe bardzo i zaciekłe, tedy się nie gapcie.
Niezatrzymywani przeszli nisko sklepioną bramą, jak wyłuszczył karzeł, czwartą z jedenastu furt, które bronią przystępu do świątyni Śniącego. Na trakcie panował gwar wielki i odświętne zamieszanie. Spod murów dziady hałaśliwie nawoływały miłosierdzia i jeszcze hałaśliwiej przeklinały skąpych darczyńców. Przekupnie wciskali pątnikom poświęcone w przybytku miedziaki z wizerunkiem boga, które ponoć chronią od nagłej śmierci. Trzech wsadzonych w gąsiory i dobrze już poturbowanych wyrostków, co kradli na błoniach pod miastem, niezdarnie osłaniało się przed rzucanymi przez krewkich pątników kamieniami. Nieopodal bramy wkopano solidny pal. Tkwiło na nim nieźle przegniłe i przez ptactwo napoczęte niewieście ścierwo. Przechodzący przyglądali się mu z mieszaniną ciekawości i trwogi.
– Powisi, póki nie zgnije ze szczętem. Książę na gardle przykazał karać, kto by zdjąć próbował. – Karzeł pochwycił pytające spojrzenie Szarki. – Chłopka dziecię własne w kotle na strawę uwarzyła i do Spichrzy przed gniewem pańskim zbiegła… Głód pod miastem takowy, że rychło ludziska ziemię żreć zaczną, tedy chłopstwo zbiega, kędy może. A baba głupia była, głupia straszliwie. Ani się próbowała zapierać. Dziecisków w obejściu dziewięcioro, gadała, a wszystkie ledwo zipią, tedy my z chłopem uradzili, coby najdrobniejsze na karmę uwarzyć. Jak uradzili, tak uwarzyli. Ale widać, strawa im na zdrowie nie poszła.