– To i chłopa na pal nawlec należało – rzekła Szarka.
Karzeł skrzywił się szyderczo.
– A, z nim zgoła inna sprawa. Bo widzicie, dzieciak, jako i każde inne żywiszcze w obejściu, ojcowskiej władzy podlega. A władza to surowa, nieugięta, choćby i życie zabrać może. Zatem chłop był w prawie własnego dziecięcia mięso żreć i karać się go nie godzi, choć nikt rozsądny nie pochwali podobnego splugawienia. Ale niewiastka matką jest i matczyna w niej powinność. Znaczy się, dziecię winna miłować i nad życie własne przedłożyć. Sami widzicie: durne prawo, ale prawo. Przeto babę na pal nawlekli, a chłopa luzem puścili.
Przed piątą bramą Książęcy Trakt rozszerzał się nieco, tworząc obszerny, podłużny dziedziniec. Mury były tu równie solidne, jak wcześniej, ale wprawne oko rozpoznawało w niektórych miejscach odmienną cegłę.
– Opactwo tu kiedyś stało potężne – znów się odezwał niziołek.
– Sławne prawie jak sama świątynia. Książę nieboszczyk chętniej przychylał ucha tutejszemu opatowi niźli zwierzchnikowi świątyni, z czego do okrutnej waśni przyszło między kapłanami. Choć może nie godzi się u mężów świątobliwych dorozumiewać równie niskich pobudek, i może nie o książęcą łaskę, ale o większe rzeczy się poswarzyli, znaczniejsze… – Zamarkował nabożną minę i zaraz wykrzywił się wstrętnie. – Znaczy się, o gacie.
Kilku drabów przystanęło, przysłuchując się ciekawie słowom niziołka. Ale wszyscy wiedzieli, że słudzy księcia nie przepadają za strażnikami świątynnymi, toteż karzeł wcale się nie stropił i dalej radośnie wygadywał na mnichów.
– Ano, o gacie – ciągnął. – Bo mnisi w opactwie nie dość, że poczęli bez gaci chodzić, to jeszcze głosili, że są one oznaką zniewieścienia i gwoli surowości zakonnej przeniewierstwem. Nie dziwota, że rozjuszyli tym świątynnych, którzy z kolei pokrzykiwali, że mnisi z opactwa zadki gołe trzymają, aby tym łatwiej mieszczkom dogadzać. Wkrótce już głośno o herezji zaczęło się mówić, stosami się nawzajem straszono i na zamek listy gniewliwe pisano. A jak się wszystko skończyło, próżno gadać. Księcia na łańcuchu do świątyni pachołkowie przywiedli, opactwo zburzono. Co zaś się tyczy gaci… nie dalej, jak wczoraj u dworki księżnej mnicha w alkierzu przydybali, więc aż tak one świątynnym nie wadzą… – Zarechotał.
– Ale wam zawadzić mogą – ostrzegł czarnowłosy halabardnik.
– Niech na was ktoś kapłanom doniesie, jakie tu bluźnierstwa kłapiecie, jeno smród w gaciach po was zostanie.
Szarka wskazała na zbiegowisko przy kamiennej sadzawce.
– A tam co?
– Nie słyszeliście o żywej wodzie ze świątyni Nur Nemruta? – halabardnik zdziwił się. – Ona w świecie całym słynie, bo niemoc każdą leczy. A najbardziej w czas letniego święta.
– Ano – przytaknął z powagą karzeł. – Przeto Servenedyjki cały rok w niej konie poją. Najzdrowsze mają wierzchowce w Krainach Wewnętrznego Morza.
– Cięty masz jęzor, łokietku! – mruknął pachołek. – Oby ci go za bluźnierstwo nie ucięli. Ale prawda, że z daleka niedojdy wszelakie ciągną, by się tej wody napić. Nawet od Wężymorda posłowie się przywlekli z księżniczką, starego Smardza córą. Alchemiczką jest ponoć, w książęcych hawerniach rudy ma szukać, choć są i tacy, którzy powiadają, że chce błagać Śniącego o uzdrowienie, bo kuternóżka, znaczy, kulawa. Na co nam przyszło? – Pokręcił głową. – Żeby kapłani Zird Zekruna w mieście popasali. Na dodatek z rana licho przyniosło poczet Zwajców. Byle się tylko z Pomorckimi za łby nie poczęli wodzić, bo nieszczęście pewne.
– Ajuści – przytaknął inny. – Jako kruczyska na wieczerzę się zlatują, przy tym zuchwali tacy, że po mieście samopas łażą. Zachodzim do Wiórka gardło przepłukać, to karczma bardzo zacna, a tam z tuzin Zwajeckich siedzi. Nic się nie boją. Piwo przednie żłopią, świniaka obkrawają. Gamratki też wszystkie się do nich szczerzą, żeby je łożna niemoc sparła.
– Aż dziw bierze, jak szumno Zwajeccy zjechali, pod chorągwiami. Kapłani załamywali ręce, że otwarcie podejmujemy w swoich progach bluźnierców. – Niziołek zachichotał. – Nie mogli wszelako przeszkodzić, bo Zwajce z książęcego zaproszenia przybyli. Nie w smak to wielce kapłanom. Krawęsek skwaszony chodził, bardziej za przyczyną owych Zwajców niźli szczuraków. A ty, gdyby nie te włosy, mogłabyś być za Zwajkę. – Popatrzył bacznie na Szarkę. – Oni takoż chłopy wielkie, rozrośnięte i na gębie bladawe.
Dotarli do ósmej bramy, wysokiej, ostro sklepionej, z białego, gładko szlifowanego kamienia. Za nią rozciągały się zewnętrzne podwórce świątyni, klasztor Nur Nemruta, rozległy żółty gmach biblioteki i bursy szkolarzy. Było to jakby osobne miasto, ludne i gwarne, na dobre stajanie szerokie, opasane zębatymi murami.
Na placu przed przybytkiem Śniącego, ciasno zastawionym kramami, mimo późnej pory ludzie przepychali się, a przekupnie wrzeszczeli jak na jarmarku. Pośrodku wkopano wysoki słup, obwieszony przy czubku wszelakim jadłem i widać dobrze czymś śliskim pomazany, bo kilku żaków daremnie usiłowało wspiąć się ku zdobyczy.
Zza kramu z posążkami Śniącego wyszła drobna niewiasta w brunatnym płaszczu. Opadające do pasa, zebrane srebrzystymi klamerkami warkoczyki zdradzały szlachciankę.
– Kolegia tu kręgiem stoją – niziołek wskazał odrapane budynki z jasnego piaskowca. – Tam na prawo jest skryptorium, gdzie się książęcy pisarczykowie szkolą. A z tyłu kolegium sztuk… Hej, nie odstawaj, panno!
Szarka zatrzymała się przed smatruzem ze Skalmierskimi, haftowanymi chustami. Przekupka przyjrzała się spode łba jej osmolonemu kubrakowi, ale nie odpędzała wojowniczki, bo w czas wiosennego święta za nic człek nie odgadnie, kto nędzarz, a u kogo pieniądz w sakiewce brzęczy.
– Paradne chusty, Skalmierskie – zachęciła. – Tanio oddam, darmo prawie.
– Skończże. – Karzeł pociągnął Szarkę za rękaw. – Toć nigdy one Skalmierza nie oglądały. Popod samą Spichrza chłopy je tkają i trawą barwią, a mnie w brzuchu aż kruczy.
– Wynocha! – wrzasnęła przekupka. – Patrzcie no, jak się na tkactwie zna, pokurcz zapowietrzony! A ja niby nie wiem, kto przy kramach zamęt czyni a sakiewki odcina?! Wynocha, bo straże zawołam!
Nieco dalej dziewczyna w brunatnym płaszczu powoli, utykając, szła ku schodom prowadzącym do cytadeli księcia Evorintha. Szarka odwróciła się ku karłowi.
– Zatem chodźmy! – rzuciła ze złością.
Nastrój na dobre przestał dopisywać Ciecierce. Narajeni przez Mroczka opryszkowie, choć szczodrze opłaceni srebrem ze szkatuły Zird Zekruna, okazali się zdumiewająco nieporadni. Owszem, spalenie kantoru Fei Flisyon sprawiło mu niejaką przyjemność, wszelako kamraci Niecierpka do tej pory nie zdołali odnaleźć dziewki noszącej obręcz dri deonema. A skalne robaki żywo wierciły mu się pod skórą, rozbudzone krwią Morwy, której im nie skąpił, i kapłan Zird Zekruna z każdą chwilą czuł narastającą niecierpliwość swego pana. Jego bóg nie przyjmował łatwo porażek, szczególnie jeśli pragnął czegoś tak mocno, jak tej ryżej niewiasty.
Na domiar złego, gdy Ciecierka powrócił na wieczerzę do klasztoru Nur Nemruta, gdzie go goszczono, Krawęsek, zwierzchnik kapłańskiego kolegium, oferował się, że mimo nawału prac w przeddzień Żarów własną osobą będzie mu towarzyszył w wyprawie do Wiedźmiej Wieży i z uwagą wysłucha zeznań przeklętnicy, która rzekomo uknuła ze szczurakami zagładę miasta. Niegdysiejszy opat nijak nie mógł odmówić podobnego zaszczytu, choć rozumiał świetnie, że Krawęsek, szczwany lis, postanowił po prostu sprawdzić, dla jakiej przyczyny słudzy Zird Zekruna tak bardzo zabiegają o pospolitą wiedźmę. Człapał więc teraz Ciecierka u boku lektyki – najwyższy kapłan Spichrzy nie zwykł chadzać własnymi stopami po bruku rodzinnego miasta – i zastanawiał się posępnie, jak tu najskuteczniej zaspokoić ciekawość gospodarza, a nie zdradzić mu zarazem, kogo w istocie tropi.