Выбрать главу

– Ja już oglądałam księcia – pochwaliła się wiedźma. – Nerinka.

Ale nie był dla mnie dobry. Trzymał w klatce, u powały, i bił, więc ogień uczyniłam i uciekłam od niego…

Jakby ona nie była głupia niedojda, pomyślał ze zdumieniem zbójca, rzekłby człek, że księcia straszy. Że leży na szrobie i się odgraża.

I widać nie tylko Twardokęskowi przyszło to do łba. Jeden z powroźników mimowiednie sięgnął ku naszyjnikowi z zeschniętych kostek nietoperza.

– No, no – mruknął do siebie książę. – Z gęby Nerinek zawsze mi się patrzył na idiotę, a tu proszę, wiedźmę do cytadeli przygarnął. I zapewne nie po to ją w klatce wieszał, aby zamiast kanarka śpiewała…

– Chyba wasza miłość sami pojmujecie – powiedział oschłym głosem kapłan Zird Zekruna – że lepiej mistrzów powroźnickich z wiedźmą zostawić. Niech swe rzemiosło czynią, bo ona w zabawach z ogniem dobrze wprawna i może się zła przygoda trafić.

Grymas wykrzywił gębę Twardokęska. Ano, pomyślał, strachajcie się. Dobrze rozumiecie, że jak się wiedźma odwinie, cala się wieża niczym purchawka rozpęknie.

– Pojmuję to jasno – książę się uśmiechnął – i aż serce we mnie zamiera, by wasze świątobliwości pod dachem moim nie ucierpiały.

– Jest powinnością świątyni plugastwo ogniem wypalać – sztywno odparł kapłan.

– A powinnością korony wziąć pomstę na zwierzołakach i tych, co rzeź z nimi ukartowali. Tedy powinności nasze jednakie, nieprawdaż? Posłuchaj, wiedźmo. Widziałaś szczuraków, prawda?

– Yhm – przytaknęła. – Ogień w gospodzie zażegłam, szczuraków paliłam…

– Nie będziecie chyba słuchać wiedźmiego bełkotu, wasza miłość – zaprotestował kapłan Śniącego. – Od kaźni próbuje się wykpić.

Książę się zaśmiał.

– Wszak sam mnie, pacholę jeszcze niedorosłe, wasza świątobliwość nauczałeś, że wiedźma jest głupia i do knowań niezdatna. Czego ojciec mój, Ergurn Szalony, doświadczył, gdy pospołu z przeklętnicami naszykował spisek przeciwko świątyni. Tedy mówisz – zwrócił się ku kobiecie – że zwierzołaków paliłaś w gospodzie. A potem do Spichrzy ściągnęliście. Po cóż? Trzeba było w góry co prędzej umykać, nie między ludzi leźć.

Długą chwilę wpatrywała się w księcia bezmyślnymi niebieskimi oczami.

– Bo tędy jej droga idzie – rzekła wreszcie.

– Czyja?

– Jej. Oni wiedzą. – Kiwnęła głową na Krawęska i Ciecierkę. – Dlaczego ty nie wiesz?

Władca Spichrzy obrócił się ku kapłanom.

– Więc powiadacie wasze świątobliwości, że wiedźmy są głupie?

– spytał uszczypliwie.

– A po cóż ci wiedzieć? Nic ona od ciebie nie chce. Przechodzi tylko. Szuka. Nie możecie jej zostawić? – Niewiastka zapłakała nagle. – Nie pokryła jej woda, nie pochłonął ogień, czego jeszcze chcecie? Wy nią jako kukłą obracać nie będziecie… Bo już zgadywać poczyna, ku czemu ją posłano. Bo jej wszyscy o Annyonne prawią…

Powroźnicy cofnęli się, słysząc imię morderczyni bogów, które budziło lęk nawet w największych bluźniercach.

– Herezja! – wykrzyknął kapłan Śniącego. – To imię przeklęte i kamienie nagie obraża!

– Kamienie nagie zmilczą zniewagi – chłodno skwitował książę. – O co i waszą świątobliwość pokornie proszę. Jednak wątpię, by wiedźma mogła bluźnić. Wiedźma bogom nie przynależy, więc zaprzeć się ich niewładna. Dalej, wiedźmo. Skąd ta niewiasta? Jak ją wołają?

Zacięła wargi i hardo wysunęła brodę. Wargi jej drżały.

Książę dał znak i powroźnik podkręcił sznur. Wiedźma wrzasnęła cienko, wyrzuciła do tyłu głowę, aż walnęło. Ot, głupia, pomyślał ze złością Twardokęsek, po cóż się opierasz? Przecie zaraz im wszystko wyśpiewasz. Tyle że męczyć cię pierwej będą, kleszczami szarpać, na kole łamać. Gadajże, niedojdo, co ci do tego łba pustego Szarka nakładła.

Łysy powroźnik, widać bardziej od innych obrotny, bez rozkazu podsycił ogień w trójnogu i począł rozgrzewać chwytniki. Narzędzia były przysposobione do sprawiania wiedźm, gdyż oprawcy żelazo hartowali w soku chrzanowym wyciskanym przez chustę razem z glizdami, by przeciw złemu dobrze stwardniało.

Kobieta znów zaskowytała. Zachłysnęła się wysokim zawodzeniem – Twardokęsek aż w krzyżu poczuł ów pisk – szarpnęła się, wygięła. Coś jej chrupnęło w stawach, lecz wnet ją drugi powroźnik przytrzymał.

– Szarka – wyrzucił z siebie raptownie zbójca. – Na Tragance zwano ją Szarka, ale innych imion zda się wam u niej samej wypytać. Albo i u kapłanów Zaraźnicy – dodał pod ponaglającym spojrzeniem księcia. – Nosi ich znak, obręcz dri deonema. Więcej nie wiem. Przez góry jeno ją prowadziłem. Mnie się nie opowiadała, czego w Spichrzy szuka.

Po wyznaniu herszta w izbie zapadła krępująca cisza. Ciecierka pochylił głowę, kryjąc twarz w cieniu, a Krawęsek skwapliwie unikał wzroku swego władcy.

– Iście zadziwiające – oznajmił książę sarkastycznie. – Spichrze nawiedza kochanica Morowej Panny, tfu, chciałem powiedzieć, najwyższa kapłanka prześwietnej Fei Flisyon. W przeddzień Żarów schodzi z gór pospołu z zastępami szczuraków. Z wiedźmą i zbójcą z Przełęczy Zdechłej Krowy u boku. Traf, że w mieście popasają też wasze świątobliwości – lekko ukłonił się Ciecierce – a powroźnicy wyłuskują wiedźmę wśród mrowia pątników prędzej, niż mój służebny chwyta pchłę. Przede mną, oczywista, wszystko się zatai. – Uderzył pięścią w ścianę. – Bo i czemuż nie? Wystarczy, że moja nałożnica o wszystkim powiadomiona. A skąd owo nagłe obeznanie pani Jasenki w spiskach świątyni? Ano, bo płodności nabyć pragnąc, drugi rok kapłanów po kryjomu odwiedza i rozkazów ich skrupulatnie słucha. Pewno, że wiem – łypnął spode łba na zwierzchnika świątyni Śniącego – pół Spichrzy o tym gada. Mogę przymykać oczy na jej słabości, skoro mam taką chęć, i nic nikomu do tego. Nie pozwolę wszelako, żeby ją w wasze knowania wciągano, bo tu moje prawo i mój sąd! – zakończył, niemal krzycząc.

Podczas tej przemowy Ciecierka przyglądał się Evorinthowi niczym nieznanemu rodzajowi zwierzęcia – z mieszaniną obrzydzenia i ciekawości. Przez lata zawiadywania klasztorem napatrzył się na bezczelność panków, ale żaden z nich, ani nawet sam książę Piorunek, nie śmiał takimi słowy odzywać się do kapłana. Wszelako Krawęsek nie wydawał się szczególnie poruszony. Znać było po nim, że nawykł do książęcych wybuchów i puszcza je mimo uszu.

– Pohamujcież się, wasza miłość! – upomniał wychowanka.

– Masz mnie za głupca, Krawęsek? – żachnął się władca, pominąwszy niedbale „wasza świątobliwość”. – Wszak tu nie o jedną wiedźmę idzie. Nie zamierzam rozjątrzyć Zaraźnicy, jeszcze mi miasto pomorem wyludni. Co wtedy będzie? Bogowie nie kwapią się wskrzeszać ścierwa, tedy mniemam, że mi Śniący ludzi nie wróci.

Krawęsek wyprostował się sztywno.

– Dość. Sami nie wiecie, co mówicie. Lepiej, abyśmy nigdy nie słyszeli głosu Nur Nemruta. Anim ja się owej niewiasty, co z Traganki przychodzi, spodziewał, anim znał jej imię. Bo gdyby mnie o niej uwiadomiono, sam bym do bram witać ją wyszedł. Jednak nie dalej niż dzisiejszego ranka gościłem namiestnika Fei Flisyon od Zarazy. Nie rzekł mi ni słowa o dri deonemie, a trudno uwierzyć, by rzecz podobną przede mną ukrywał.

Książę przymrużył oczy i wydął wargi. Miał minę złośliwego dziecka, które zaraz spłata rodzicom paskudnego psikusa.

– Cóż, przyczyn powściągliwości waszego konfratra nie zdołamy już ustalić – odparł. – Przed zmierzchem jego domostwo spłonęło ze szczętem, a sam czcigodny Krotosz zniknął w zamieszaniu. Nie, nie robić mi tu zdziwionych grymasów! – wrzasnął na Krawęska. – Ktoś podburzył pospólstwo – a nie ja, tedy świątynia! I nie o to się rozchodzi, że mnie Krotosza żal. Dobrze wiecie, że listy zastawne, przez ojca pana podpisane, miał i jakoby za gardło mnie nimi dusił. Sam bym mu chętnie węgle pod rzyć podłożył! Ale że się gdzieś zawieruszył, to jest partactwo i przeciwko sztuce zbrodnia! Jak się na czym, wasza świątobliwość, nie znacie, łap w cudzy sak nie pchajcie!