Выбрать главу

– Ja… – zająknął się posiniały Krawęsek. – Ja nie…

Oprawcy spoglądali raz na Krawęska, raz na księcia, wielce pomieszani ich kłótnią. Ogień jednak wytrwale sycili, dopóki chwytniki nie poczerwieniały od żaru. Powroźnicy bowiem dobrze rozumieli, że czy świeckie tu, czy kościelne prawo przeważy, bez kleszczy się nie obejdzie.

– Po próżnicy z wami gadka – prychnął książę. – Nierad cię ostawię, wiedźmo, ale mus to mus. Dobrze plugastwa, mistrzowie, doglądajcie – przykazał powroźnikom. – I nie tykać mi jej, zanim nie wrócę.

On dopiero zaczął pytać, zrozumiał Twardokęsek. Zląkł się imienia Zaraźnicy, ale i tak nocką znów przylezie, bez kapłanów. Poty będzie dręczył, póki z nas ducha nie wypuści. Nie uniesieni stąd szyi. Ani my, ani ci powroźnicy, co się między pańskie sprawy zaplątali.

– Poniechajcie tego, panie – zgrzytliwym głosem odezwał się Ciecierka. – Jeśli nie na własną głowę, tedy na miasto baczenie miejcie. Na gości, co na zamku, na święto…

Władca, który stał już na progu, zerknął ku niemu przez ramię.

– Owszem, mam na miasto baczenie, a dobre. – Niedbale otrzepał rękaw. – Co zaś się wiedźmy tyczy, oddaję się w opiekę Śniącego. Róbcie, co chcecie. Okadzajcie ściany, poświęćcie narzędzia, sprowadźcie tłum kapłanów, niech psalmy wokół Wiedźmiej Wieży zawodzą. Za to do świątyni grosz posyłam, wcale niemały.

ROZDZIAŁ 26

Przed dziewiątą bramą trakt się rozdzielał. Północna furtka wiodła ku cytadeli; tą drogą panowie Spichrzy chadzali do świątyni. Dziś furtkę ową otwarto na oścież i przywabiała mnóstwo ludzi, tuż bowiem pod bokiem cytadeli, w ogrodach, dobry książę Evorinth przykazał wydawać jadło pątnikom. Natomiast za potężnymi, odlanymi z litego żelaza wrotami rozciągały się świątynne podwórce.

Trójkątny placyk przed bramą doszczętnie zapchano kupieckimi kramami.

Przekupnie wrzeszczeli. Pątnicy kłębili się bezmyślnie. Złodzieje odcinali sakiewki.

Obszarpany i bez wątpienia szalony staruch piskliwie zwiastował nadchodzący dzień sądu.

Trzech książęcych drabów rozsiadło się przy rożnie z pieczonymi kapłonami. Halabardy oparli o mur, zdjęli hełmy i łapczywie żarli wyłudzone od przekupnia pieczyste, bez żenady przepijając z co nadobniejszymi niewiastami.

Dziewczyna w brązowym płaszczu wymówiła się ulicznikowi, który próbował wcisnąć jej srebrny krążek z podobizną Śniącego. Drobna i przykurczona, utykając, szła ku książęcym ogrodom.

* * *

– To ona! – Wysoki, chudy żebrak machnął kosturem tak energicznie, że doczepione do niego blaszane miseczki na jałmużnę zagrzechotały przeraźliwie.

Łysy, piętnowany na policzku drab przechylił głowę na ramię i przez chwilę przypatrywał się dziewczynie.

– A pewnyś, Czerniec? – zapytał z powątpiewaniem. – Bo mnie się ona nie widzi na księżniczkę. Mizerna jakaś…

Żebrak uderzył się w chudą pierś, aż zadudniło.

– Na własną matkę się klnę, że to ona! Wszak ja przy samej furtce do cytadeli siedzę, nieraz ją oglądałem, jak z księciem po murach czy tarasach łaziła.

– Ty już nic, Czerniec, nie gadaj – łysy machnął lekceważąco ręką – bobyś tę swoją matkę za flaszkę gorzałki sprzedał. A co do księżniczki, to zawsze mi się jakaś większa wydawała… i bardziej urodziwa – dodał.

Żebrak zaśmiał się szyderczo.

– Bo w pozłocistej kiecce zawżdy się nadobniejsza wydaje dziewka, a kiedy ją z kiecki obedrzeć… – Znów zarechotał plugawo. – Cóż, kiep jako kiep zostaje. Ale na Śniącego przysięgam, że to żalnicka księżniczka.

Łysy zbir nie wyglądał na przekonanego, jednak w końcu wyciągnął zza pazuchy skąpą sakiewkę i wręczył ją Czerńcowi.

– Bacz jeno, że jeśliś nałgał, Trzpień ci nie odpuści, póki na własnych kiszkach nie zadyndasz – przestrzegł go poważnie. – Dobrze, komilitonowie – zwrócił się do towarzyszącej mu gromadki oprychów odzianych w pstrokate szatki i uzbrojonych w najrozmaitszy oręż, od pałek nabijanych żelazem po miecze w bardzo przyzwoitych pochwach. – Czas zapracować na utrzymanie.

* * *

Poniżej na trakcie rozległy się nieprzyjazne pokrzykiwania: oto od strony miasta nadchodziła kompania zwajeckich najemników. Wyspiarskim zwyczajem każdy wdział kolczugę albo ciężki bechter, na plecach mieli oburęczne miecze, a niektórzy nieśli potężne topory. Że zaś byli postawni, ich zwieńczone czarnymi kitami hełmy wyrastały nad głowy pątników. I tak kroczyli szumnie, środkiem gościńca, nie zważając na wrogie pohukiwania.

Raptem w ciżbie gruchnął wrzask:

– Bij Zwajeckiego!

Przygrywający pątnikom na szałamai ślepy staruch z zapałem pochwycił kostur, wysunął zeń słusznej wielkości szpikulec i zdradziecko dźgnął najbliższego Zwajcę w plecy. Wojownik uchylił się i ugodził dziada mieczem na płask.

– Rąbać kurwich synów! – ryknął radośnie jeden z biesiadujących na murze żaków.

Jego towarzysze poczęli żarliwie wydzierać kamienie z nadwątlonego muru i razić nimi najemników. Książęcym drabom, co próbowali hamować pospólstwo, w mig wyrwano halabardy i odepchnięto ich od furtki. Wśród rozjątrzonej gawiedzi coraz śmielej pobłyskiwało żelazo, nie miecze, których książę pan Evorinth plebsowi nie dozwalał nosić, ale szerokie, obusieczne noże, jakie z dawien dawna kuto w Górach Żmijowych, i maczugi z drewna lipowego, do których mocowano żuchwy bydlęce. Znienacka ktoś cisnął brukowcem. Któryś ze Zwajców upadł na gościniec, co jeszcze bardziej tłuszczę rozzuchwaliło.

Wojownicy uczynili krąg i jęli się cofać ku cytadeli. Tłum napierał na nich ze wszech stron i złorzeczył, nikt się wszakże przesadnie nie kwapił podkładać pod zwajeckie miecze.

Paru spitych spichrzańską okowitą wieśniaków oczyściło rożen z kapłonów i ruszyło rabować kupieckie budy.

W zamieszaniu ktoś niepostrzeżenie zarżnął staruszka przepowiadającego koniec świata.

Z gospody Pod Karaskiem wysypała się chmara dobrze rozochoconych szlachciurów. Od ściągającego na święto chłopstwa odróżniały ich tylko krótkie miecze na konopnych sznurkach u pasa i zawieszone na piersiach ryngrafy z wizerunkami Śniącego. Owi ubodzy zaściankowi z dawien dawna żyli pod bokiem Spichrzy. Drobne nadziały ziemi, na których siedzieli, w żaden sposób nie mogły ich wyżywić, najmowali się zatem co zasobniejszym gildiom do obrony transportów. Szlachetkowie byli do bitki prędcy, choć wielce nabożni i oddani świątyni Nur Nemruta, przy tym chełpliwi, hardzi i wszelakim obcym nieprzychylni. A już najbardziej Zwajeckim.

– Bluźniercy! – zakrzyknął najroślejszy. – Wiedźmi pomiot obmierzły!

– Za ich nieprawości bogowie doświadczają nas najazdem szczuraków! – zawtórował mu młodziak w sobolim kołpaczku. – Bodajby wasza noga nigdy w Spichrzy nie postała!

Zwajcy, którzy z początku płazowali po grzbietach co bardziej zażartych krzykaczy, pojęli rychło, że tu nie z tłuszczą niewprawną sprawa, ale z wojownikami doświadczonymi i zajadłymi jako gzy. Nie zniechęcili się wszakże. Przeciwnie, zdawało się nawet, że ochota do bijatyki gwałtowniej w nich wezbrała. Czarnobrody mąż, najwyraźniej przewodzący zwajeckiej gromadzie, uśmiechnął się paskudnie i ugodził w łeb wrzaskliwego szlachcica. Ogromny topór rozszczepił czerep i gładko wszedł dalej, nie zatrzymała go ani misiurka, ani srebrzysty ryngraf na zbroi.