Uwiązany przy sadzawce z uzdrawiającą wodą brunatny niedźwiedź, który tańcował do wtóru drumli, ocknął się nagle z drzemki. Widać nie nawykł do zgiełku, bo zaryczał potępieńczo, po czym wyrwał z nadwątlonego muru żelazny pierścień i rzucił się w dół traktem. Gromada szkolników pognała za nim, szczując i targając za łańcuch, póki pospołu nie wpadli pomiędzy garncarskie kramy. Uczynił się wielki zamęt. Niedźwiednik wyskoczył z karczmy, gdzie dotąd chwacko od południa popijał. Czeladnicy garncarscy biegali za nim, biadając nad utraconym dobytkiem.
Nikt nie zwrócił uwagi na gromadę żebraków, którzy powoli przebijali się ku stojącej na schodach księżniczce.
Na stopniach wiodących do spichrzańskiej cytadeli Zarzyczka obejrzała się, by zobaczyć, jak kramarzący wizerunkami Śniącego ulicznik z charkotem wali się u jej stóp. Z pleców sterczała mu rękojeść sztyletu. Księżniczce raptem zabrakło tchu. Od świątynnego traktu, gdzie Zwajeccy na dobre już rąbali spichrzańską szlachtę, biegł ku niej z tuzin mężów w żebraczych łachmanach. Przodował łysy rzezimieszek, napiętnowany na gębie haniebnym znakiem szubienicy. Wygrażał księżniczce szafelinem i było pewne, że zamierzają w zamęcie przebić. Za nim spieszyli inni. Z kopiennickimi mieczami.
Zarzyczka ani spostrzegła, skąd się przy niej wzięła niewiasta w ciężkim, nabijanym ćwiekami kubraku. Odepchnęła księżniczkę w załom muru i zgrabnie cięła przez pierś pierwszego ze skrytobójców.
W dole, od strony świątyni, rozległo się wycie servenedyjskich wojowniczek. Tabunik wpadł pomiędzy spichrzańskich szlachciców, siekąc bez różnicy i tratując końmi walczących. Zrozumiawszy, że nadchodzi odsiecz, Zwajeccy zwarli się i ruszyli ławą do przodu, by zagrodzić pospólstwu drogę do książęcych ogrodów.
Nad nimi rudowłosa niewiasta wymykała się ciosom morderców. Zakrzywione miecze w jej rękach wznosiły się i opadały niczym srebrnołuskie żmije. Musnęła ostrzem szyję piętnowanego bandyty. Chłop zwalił się, posoka chlusnęła mu z gardła, paskudnie upaprawszy marmurowe stopnie. Nie zwalniając, dziewczyna cięła łańcuch morgensterna, którym wymachiwał ryży pachoł, a miecz przeszedł gładko, jakby natrafił nie na żelazo, tylko na pergaminową cedułę. Pachoł rozwarł usta do wrzasku… i nie wrzasnął. Nie zdążył.
Na placu u bramy Servenedyjki dorzynały już resztki gawiedzi. Ci z zaściankowych, którzy zanadto zwłóczyli z ucieczką, do jednego legli. Ślepy żebrak czołgał się pomiędzy umierającymi, bo mu się gdzieś szałamaja zawieruszyła.
Przywódca Zwajców zdjął poszczerbiony hełm i pokłonił się Servenedyjkom. Z wytatuowanych siną farbą twarzy wojowniczek nic się nie dało odczytać. Dwie, zeskoczywszy z łaciatych koników, chodziły pomiędzy poprzewracanymi kramami, dobijając rannych. Inne leniwie przypatrywały się potyczce na schodach do cytadeli. Prawo broniło im przystępu na książęcą ziemię, więc tylko raźno pokrzykiwały, jak ktoś się walił na bruk.
Niziołek mozolnie wygrzebał się spod budy krytej ciemnym, smołowanym płótnem.
Czterech zbójów próbowało zajść Zarzyczkę półkolem, ale wojowniczka w nabijanym żelazem kubraku prześlizgnęła się między nimi. Dwóch chlasnęła jednocześnie i nie zatrzymując się, sparowała kolejny cios.
U wylotu ulicy Cynowniczej Przemękę i Koźlarza zatrzymał zgiełk. Przemęka przystanął czujnie, udając zainteresowanie wdziękami ladacznicy w czerwonej, głęboko wyciętej sukni, która z wnęki obok bogato rzeźbionych odrzwi kupieckiej kamienicy dawała im aż nazbyt oczywiste znaki. Wyczuwszy okazję, dziewczyna jęła ich jeszcze bardziej natrętnie wabić, na wszelki wypadek wplatając w miejscowy dialekt słowa w mowie ludów Turznii i nawet pojedyncze wyrazy w języku południowych koczowników; zaiste, nie na darmo mawiano, że w Spichrzy zbiegają się ścieżki ze wszystkich stron świata. Stary wojownik od czasu do czasu kiwał głową, jednak nasłuchiwał bacznie odgłosów z traktu.
Wrzaski były nazbyt donośne, by zwiastowały pospolity tumult czy kłótnię dwóch grup wrogich czeladników. Czasami przebijał przez nie znajomy szczęk żelaza.
Ktoś walczył na trakcie. Najpewniej wielu ludzi, dobrze wprawnych w żołnierskim rzemiośle.
Przemęka spojrzał przeciągle na żalnickiego księcia.
– Wedle muru dziewki tańsze – powiedział Koźlarz. – I nadobniejsze.
Na jedno mgnienie czerwieniecki wojownik ułowił wyraz jego oczu, kiedy dziedzic żalnickiego władztwa obracał się plecami do miejsca, gdzie, jak obaj sądzili, zarzynano właśnie jego siostrę – przez głupotę brata zwabioną w pułapkę, która lada chwila mogła zacisnąć się także wokół ich szyi.
Ladacznica w czerwonej sukni wykrzywiła się szpetnie i uczyniła w ich kierunku znak, którym w Spichrzy szydzono z sodomitów.
Zarzyczka przestała nadążać za ruchami mieczy. Chciała zamknąć oczy. Nie patrzeć. Nie słuchać przedśmiertnego charczenia. I nie potrafiła.
Odrąbana u nasady ramienia ręka w łosiowej rękawicy spazmatycznie przykurczyła palce i zdawała się pełzać między nogami walczących. Jasnowłosy młodzik potknął się, zawahał. I wtedy rudowłosa wojowniczka go zahaczyła. Samym piórem. Nisko, nad plecionym z rzemieni pasem. Chłopiec zwiotczał, osunął się na ziemię, ledwo pięć stopni od Zarzyczki. Nawet nie krzyknął. Próbował tylko wepchnąć z powrotem do brzucha wnętrzności, co mu się wylewały razem z krwią i żółcią z rany.
W przelocie mignęły Zarzyczce wielkie, zielone oczy tamtej niewiasty. I twarz. W poświacie letniej, czerwonej nocy wydawała się blada niczym oblicze topielicy. Posiniałe, zagryzione wargi. Gładko kuta obręcz na czole.
Berserkerski szał, odgadła z grozą księżniczka. Bitewne szaleństwo.
To już nie była ta drobna, brunatnowłosa dziewuszka wciśnięta w załom muru, zmartwiała z przerażenia. Ani kohorta tałatajstwa, niewprawnie robiąca mieczami. Nie wyrostek z wyprutymi wnętrznościami.
Tylko skrwawiona, odrąbana toporem od tułowia, głowa Dumenerga na zamkowym ostrokole. I sprośne śpiewki wojowników ucztujących wokół ognia na dziedzińcu. Zimowa noc. Czarnowłosy chłopiec, równie jak ja pijany i bardziej jeszcze przerażony. Zaślubiny.
Ogień pod dworzec przed świtem podłożony. Śmiech Jill Thuer, kiedy odepchnęły mnie od niej piaski, piaski i woda. Wataha wilków na śniegu.
Samotnie płaczę w rozległej, chłodnej sali. Dogasają płomienie, brązowa suka zagłada mi w twarz.
Dumenerg. Jill Thuer. Mokerna. Jedno po drugim.
Zimne, zębate ostrze.
Jak modlitwa.
– Nie będę niczyją miotłą, by nią śmiecie wymiatać…
Czy ja kiedykolwiek miałam wybór, Eweinrcn? Czy tylko niby frygą mną obracano?
Pobojowisko. Kwik pokłutego sulicami konia. Łuna nad skrajem nieba.
Spadające gwiazdy.
Mokerna przygwożdżona do ściany dwoma mieczami, przygwożdżona do gobelinu, na którym falują niebieskie trawy. Jej usta rozwarte do krzyku, ciemne pęknięcie pośrodku twarzy.
A gwiazdy wciąż spadają. Bez końca.
Ból. Tępy, obmierzły ból, co na skroś rozdziera trzewia.
– Ci, którzy godnie nie żyli – powiedziałeś.
I wszystkie moje siostry martwe, co do jednej… Wysoka, chłodna fala. Żółć w ustach.