Niecierpek ze zdumieniem przyglądał się, jak rudowłosa dziewczyna masakruje na schodach cytadeli bandę Trzpienia. Zakrzywione miecze w jej dłoniach połyskiwały w zachodzącym słońcu. Kiedy jednym cięciem rozpłatała szyje dwóch żebraczych kamratów, poczuł, że ów bardzo długi dzień dobiega wreszcie kresu. Nie odrywał oczu od wojowniczki. Znów przemknęła się między napastnikami tak gładko, jak tancerka z jarmarcznej budy pląsa z niedźwiedziem, po czym rozorała ostrzem brzuch młodego rabusia. Niecierpek rozpoznał w nim stręczyciela, wciąż po chłopięcemu butnego i pewnego swych przewag. Trzpień zaledwie trzy miesiące temu przypuścił go do komitywy. Ale to nie była karczemna bójka czy poskramianie opornej dziwki. Rudowłosa ani się na niego obejrzała. Nie poczekała, aż zdechnie. Po prostu zabiła go wyważonym, oszczędnym ciosem, po czym przesunęła się naprzód, by stawić czoło kolejnym zbirom.
Owszem, hycle mogli na nią skoczyć pospołu z niedobitkami szajki Trzpienia, wszak mimo zadawnionej niechęci zdarzało im się wspólnie bijać książęcych pachołków albo straż kapłańską. Może nawet udałoby im sieją przydusić, bo i najsprawniejszy szermierz nie podoła przeciwko ciurom, jeśli go ze wszystkich stron opadną. Jednakże Niecierpek zupełnie nie miał na to ochoty. Nieopodal stał hyclowski wózek, skąpo zaścielony słomą, i jakoś nie uśmiechało mu się zapełniać go dziś trupami kamratów. Co dziwniejsze, właściwie nie kwapił się zabijać tej dziewczyny. Umiał dostrzec i docenić prawdziwą sztukę, zwłaszcza że sam od wielu lat parał się trudnym i niewdzięcznym rzemiosłem morderców. Poza tym przyjemnie mu się patrzyło, jak banda Trzpienia dostaje z dawna zasłużone wciry. Tak, dużo da się przecierpieć dla podobnego widoku. Nawet utratę zapłaty, oferowanej przez Mroczkowego kompana.
– No, braciaszkowie, tak mnie się zdaje, że nie potańcujemy tu dzisiaj – oznajmił pogodnie kamratom. – Czas się zbierać.
Karzeł podbiegł do grupy wojowniczek i wczepił się w strzemię najbliższej Servenendyjki. Spojrzała na niego przelotnie znad wysokiej kulbaki, przerywając czyszczenie szabelki, którą starannie ocierała zdartym z trupa strzępem harasu.
– Pod waszym bokiem niewiasty szlachtują! Toż się nie godzi!
– Książęce prawo, pokurczu! – wbrew pogłoskom, jakoby Servenedyjki nie władały żadnym ludzkim językiem, ich przywódczyni mówiła nader składnie mową Krain Wewnętrznego Morza. – Wynajęli nas, aby traktu strzec, to strzeżem, a reszta nam za psie jaje! – Błysnęła w uśmiechu ostro spiłowanymi, sinymi od barwiczki zębami. – Gówno mnie obejdzie, choćbyście się pospołu wyrżnęli. Byle za traktem!
Jakby dla potwierdzenia jej słów, druga Servenedyjka, mniej elokwentna, wymierzyła karłowi kopniaka podkutym butem.
Na schodach zostało jeszcze czterech skrytobójców. Namyślali się. Sześciu ich kamratów padło i ci, którzy przeżyli, nie kwapili się do dalszej rąbaniny.
Drobnymi, tanecznymi krokami Szarka poczęła zbiegać ku nim po okrwawionych stopniach.
– Patrzajcie! – zakrzyknął ktoś w gromadzie Zwajców.
Przywódca Zwajców odwrócił się i spojrzał na dziewczynę w nabijanym żelazem kubraku. Jego brwi zbiegły się w grubą, ciemną kreskę.
– To nie może być ona – odezwał się bardzo cicho. – To nie może być…
Chudy zbir z bandy Trzpienia, ani chybi najrozsądniejszy, wdrapał się na okalający ścieżkę murek i pospiesznie zniknął w książęcych ogrodach. Reszta wahała się. Zbyt długo.
Zwajca postąpił kilka kroków naprzód, aż do samego podnóża schodów, i wsparł się ciężko na stylisku topora.
– Zatrzymaj się! – ryknął potężnie. – Stój, dziewczyno!
– Nie słyszy was – łagodnie podpowiedział siwowłosy wojownik.
Ostatni z niedoszłych zabójców, drobny chłopaczyna w siermiężnej koszuli, stał jak wrośnięty. Morgenstern mu wypadł z ręki. Z bezmyślnie wytrzeszczonymi oczami czekał na rzeź.
– Dosyć! – wrzasnął Zwajca.
Wojowniczka zaśmiała się. Przemknęła obok chłopca, nie patrząc, musnęła go czubkiem miecza.
Zarzyczkę dobiegł rozpaczliwy płacz. Jej własny.
– Ona nikogo nie słyszy – powtórzył siwowłosy. – To berserkerka. Tu inaczej trzeba. – Wziął porzucony w walce brukowiec i z zamachem cisnął nim w dziewczynę.
Czarnobrody Zwajca rzucił się do przodu, pochwycił ją, nim jeszcze upadła na ziemię. A potem przyklęknął i zaczął ją kołysać, jak małe dziecko.
Zarzyczka zsunęła z ramion płaszcz i bardzo delikatnie przykryła chłopca z rozciętym brzuchem.
W Wiedźmiej Wieży zdesperowany Twardokęsek patrzył, jak ćma z sykiem płonie w smolnej pochodni.
Na korytarzu zadźwięczał gong: kolejną wiedźmę prowadzono na kaźń.
Która to już? – pomyślał posępnie. Ani chybi ósma.
Szyję opasywała mu osadzona w murze obejma, nogi tkwiły w przymocowanych do podłogi żelaznych pierścieniach, a krwawiące plecy powoli przysychały do ściany. Oprawca, potężne chłopisko w skórzanej kamizeli, dorzucił do ognia garść smrodliwego zielska, nieufnie spojrzał ku więźniom i czmychnął precz.
Wiedźma skomliła z cicha. Czoło miała powalane krwią, na policzku dojrzewał jej wielki siniec. Powroźnicy obdarli ją z przyodziewku, głowę starannie wygolili brzytwą, a włosie i szmaty spalili w trójnogu, by się w nich złe nie przyczaiło. Potem ułożyli ją na wadze, gdzie się dobitnie wydało, że dopiero co chłeptała ludzką krew i wciąż jej posoka ciąży. Oprawcy poczęli złorzeczyć pod nosem, bo wiadomo, że świeżo opita przeklętnica jest najzłośliwsza i największa w niej moc gorzeje. Ale że książę nakazał, aby nie sczezła podczas badania, przeto tylko hersztowi nie szczędzili szturchańców.
Powroźnicy robili, co do nich należy, i właściwie Twardokęsek nie miał do nich żalu. Nie miał też żalu do Morwy, która wydała ich świątynnym; sam najbardziej zawinił, że jej pierwej karku nie skręcił. Jak wół pod nóż rzeźnicki, żachnął się w myślach, takem się dał Szarce do karczmy podprowadzić. I gdzież jest teraz Szarka? Gdzież jej pomocnicy czarowni, owe jadziołki i zwierzołaki? Ano, nie tu.
Ukradkiem przypatrywał się narzędziom tortur. Wielu zbójeckich kamratów nosiło na ciele ślady katowskich zabiegów i chętnie o nich rozprawiali, toteż bez większego zachodu rozpoznawał rozmaite przyrządy. Pośrodku lochu rozpierał się osławiony wiedźmi tron, solidne dębowe krzesło najeżone ze wszystkich stron długimi kolcami. Dalej bezładnie stały dyby, wiedźmie pazurki do obdzierania ze skóry i wydrążony pień, dobrze nabijany w środku ćwiekami, eculeusy do wyciągania stawów, żelazne maski, bociani dziób, kleszcze do powolnego zgniatania kończyn, okute żelazem koło, na którym łamano kości i drabiniasty przyrząd do tortury wody. Nie darmo Wiedźmia Wieża słynęła aż w Górach Żmijowych.
– Rychło przyjdzie i wasza kolej. – W drzwiach pokazał się łysy łeb oprawcy. – Najpierw was dobrze wypytają, a potem w ogień wrzucą. Tymczasem gościa macie. Z samej świątyni.
Zbójca wygiął się, z wysiłkiem obrócił ku wejściu do katowni i przez mgnienie oka miał nadzieję, że rudowłosa dziewczyna, z którą przewędrował Góry Żmijowe, przyszła się o niego upomnieć, że ocali go i wyprowadzi na wolność, jak zrobiła poprzedniej nocy, kiedy płonęła gospoda i ze wszech stron osaczali ich zwierzołacy. Ale nie. Jaśminowa wiedźma, rozciągnięta obok zbójcy na katowskiej szrobie, nie drgnęła nawet. Leżała bezwładnie, z głową opuszczoną na bok, oddychając ciężko przez rozbity nos, i zanim jeszcze w ościeżnicy pokazał się zarys człowieka, zbójca zrozumiał, że Szarka nie przybędzie, a te odwiedziny są bez znaczenia, w niczym bowiem nie poprawią ani nie pogorszą ich losu.