W chwilę później rozpoznał chuderlawą, przygarbioną postać i z trudem zdusił przekleństwo. Spomiędzy wszystkich możliwych gości tego się najmniej spodziewał. Zacisnął zęby do bólu, aż pobielały mu mięśnie u nasady szczęk, by ukryć zawód i gniew. Nie zdołał jednak zapanować nad ruchami palców, które przykurczały się i drgały, jakby usiłowały wymacać w powietrzu kształt ludzkiej szyi.
Drobny człek w ciemnej szacie wyrzekł kilka przyciszonych słów do oprawcy. Ten żachnął się – nie nosił cechowego stroju, tylko poplamiony juchą skórzany fartuch i pewnie był u powroźników za katowskiego pomocnika, któremu powierzano najbrudniejsze i najbardziej hańbiące zajęcia – ale wkrótce usłuchał i, mamrocząc pod nosem, umknął z izby. Wówczas przybysz postąpił naprzód. Wszedł w krąg światła pochodni pozostawionej więźniom, aby nawet przed śmiercią dobrze widzieli całą mizerię swego położenia.
Zbójca ze świstem wciągnął powietrze. Znał brunatne szaty, przykrywające chudy grzbiet Mroczka, niegdyś kupca bławatnego i jego kamrata z Przełęczy Zdechłej Krowy; w całych Krainach Wewnętrznego Morza przynależały jedynie kapłanom z Pomortu. Dziwne zatem musieli bogowie wyrzucić losy, bo przecież ledwie dzień minął, jak Twardokęsek widział Mroczka na brzegu Trwogi, gdy z resztą szajki pobierał myto u traktu. Tyle że wówczas kamrat zgoła inne nosił odzienie, a i pobożność nie biła mu zanadto z twarzy, kiedy z ostrzem w ręku pędził rabować podróżnych. Coś się musiało wydarzyć. Coś złego, także dla Mroczka. Zbójecki towarzysz powinien był do tej pory zesztywnieć w przydrożnych chaszczach, gdzie go zbójca zostawił ze sztyletem w boku. Jednakże widok brunatnych szat kapłanów z Pomortu wielekroć zwiastował nieszczęście gorsze niż zwyczajna, czysta śmierć od stali. I skoro Mroczek wstąpił na służbę Zird Zekruna, jego dawne życie, wraz ze wszelkimi jego trwogami i rozkoszami, bezpowrotnie dobiegło kresu.
– Zdziwionyś, Twardokęsek? – Gość wpatrywał się w herszta łapczywie, szukając w jego twarzy zaskoczenia i strachu.
– Czego chcesz? – warknął zbójca.
Nie oczekiwał niczego dobrego po niegdysiejszym kamracie, który w dawnych czasach, kiedy pospołu hasali po gościńcu poniżej Przełęczy Zdechłej Krowy, ten lekce sobie ważył przywódcę szajki i jątrzył przeciwko niemu, ile sił starczyło. Ani pospieszna ucieczka zbójcy z zagrabionym skarbczykiem, ani ostatnie spotkanie z pewnością nie natchnęły Mroczka przychylnością. Dlatego Twardokęsek ani myślał łasić się do niego czy też błagać o litość przez wzgląd na minione dni. Nazbyt dobrze znał Mroczka. Choć milkliwy i skryty, nieskłonny do przechwałek lub głośnych kłótni przy ognisku, dawny kupiec bławatny był równie mściwy jak inni grasanci z Przełęczy Zdechłej Krowy, acz może jeszcze bardziej zajadły, zimnym okrucieństwem pisarczyka, który oszacuje i po wiek wieków zakonotuje każdą zniewagę.
– Pogawędzić. – Chudy człeczyna wyszczerzył nadpsute zęby. – Dwóch nas już tylko z całej kompanii zostało, postanowiłem więc ziomka odwiedzić i stare czasy powspominać.
A w chwilę później złożył Twardokęskowi najbardziej zaskakującą propozycję, jaką zdarzyło mu się podczas ostatnich dni usłyszeć.
Zrazu herszt żachnął się i chciał go popędzić precz – choćby grubym słowem. Jednakże wnet przypomniał sobie zadowolone i po młodzieńczemu gładkie oblicze księcia Evorintha, kiedy drwił ze zbójcy i napawał się własną przemyślnością. Od nagłego uderzenia wściekłości zaparło mu dech. Cokolwiek nastąpi i dokądkolwiek ich zaprowadzi nieoczekiwana komitywa Mroczka z pomorckimi kapłanami, zbójca nie potrafił dozwolić, aby ten butny młodzik zatriumfował. Za żadną cenę. Skoro i tak nikt się z nim nie zamierzał liczyć, tyle jeszcze mógł przed skonaniem uczynić: pokrzyżować plany Szarki i wystrychnąć na dudka spichrzańskiego księcia. Ostatecznie nic nie był im winien. Teraz już nikomu nie był nic winien.
Przełknął ślinę i zaczął mówić.
Rudowłosa dziewczyna usiłowała się wyrwać z uścisku, ale Zwajca trzymał ją dobry sążeń nad ziemią, unikając co celniej wymierzonych kopniaków.
– Nie jestem twoją córką! Nie jestem twoją przeklętą córką!
Zarzyczka przypatrywała się im rozwartymi ze strachu oczami.
Wcześniej nie oglądała z bliska Zwajców – chyba że zakutych w kajdany, wywleczonych z ładowni pomorckich statków, lecz wówczas w niczym nie przypominali wojowników, którzy teraz otaczali ją kręgiem i z jakąś dziecinną radością podziwiali na pobojowisku ślady swojej broni. Znała jednakże imię, którym zwracali się do potężnego, czarnobrodego woja, swojego przywódcy. W korytarzach Uścieży wypowiadano je zwykle przyciszonym szeptem, kiedy gońcy przywozili z odległej północy kolejne wieści o wyczynach najwyższego kniazia Zwajców. Jego nienawiść do Pomortu zdążyła obrosnąć pieśnią, choć żaden z bardów czy bajarzy nie ośmieliłby się na dworze Wężymorda wychwalać wojennych zalet najpotężniejszego z jego wrogów.
Suchywilk nie wiedział – nie mógł przecież wiedzieć, powtarzała sobie w myślach Zarzyczka – jaka zdobycz wpadła mu w ręce w osobie niepozornej, brunatnowłosej dziewczyny. Zresztą całą jego uwagę pochłaniała teraz ta druga, smukła i jasna, o włosach koloru żywego ognia. O niej – jeżeli istotnie to była ona – księżniczka również słyszała. Pewne pieśni, choćby zakazane, potrafiły przeniknąć nawet granitowe ściany wieży uścieskich alchemiczek.
– To ten kamień. – Szpakowaty uśmiechnął się szeroko. – Za mocno ją walnąłem.
Potężny wojownik zdecydował się uwolnić wreszcie dziewczynę. Ostrożnie, jak kociaka, przytrzymał ją za kubrak na karku i postawił na nogach.
– Temperament ma po matce! I zęby! Patrzajcie, jak się wgryzła!
– oznajmił z dumą. – Wyszczerbiła mi kolczugę.
Księżniczka cofnęła się nieznacznie, oparła plecami o kamienny murek i stamtąd, nieistotna i obojętna dla pozostałych, uważnie obserwowała jego twarz. Drwił. W słowach pobrzmiewała kpina, buńczuczna zuchwałość, która sprawia, że wojownicy podążają za wodzem poprzez krwawe, stratowane pola bitew. Jednakże w głosie Zwajcy Zarzyczka wyczuwała coś jeszcze. Łzy, łzy, które nigdy nie zostaną przelane przed ludźmi, ani może nawet przed samym sobą. Jednakże rozpacz nie stawała się przez to lżejsza do zniesienia, a radość i strach nie raniły mniej dotkliwie.
– Z oblicza też jota w jotę Sella, każdy by ją rozpoznał – przytaknął siwawy. – I te włosy. Nie wyprzecie się.
Suchywilk serdecznie klepnął dziewczynę po plecach, aż ją przygięło do ziemi.
– A bo to zamierzam?! Przecie ja jej prawie dwa tuziny lat szukam, ptaszyny mojej!
Wojowniczka w nabijanym żelazem kubraku otrząsnęła się nareszcie z szoku.
– Zdumieliście! – rozdarła się. – Do cna zdumieliście! Wyście nie mój ojciec. Nie mam ojca!
– Pierwsze to byłoby podobne w bożym świecie dziwowisko!
– zaśmiał się jakiś Zwajca. – Bez chłopa się nie da, dziewczyno. Zresztą tutaj praktyków dosyć. Poproś ładnie, to ci który wszystko wyłoży i objaśni.
Siwowłosy pokiwał głową.
– Kamień. Ani chybi rozum się jej od kamienia obluzował.
– Pewnie ją sinoborskie mniszki przyhołubiły – rzucił inny. – One od frejbiterów dzieciaki skupują i w klasztorach chowają. Okrutnie dobre i poczciwe niewiasty, ale co swoim wychowankom do głowy kładą o bocianach i kapuście… Zabobon i ciemnota.
– Dzicz! – zgodziła się wojowniczka o twarzy pokrytej sinym tatuażem.
Zarzyczka wciąż dygotała – z zimna i z powodu niedawnych jatek. Wiedziała, że jak najszybciej, póki nikt nie zwraca na nią uwagi powinna się wymknąć i niepostrzeżenie uciec do cytadeli. Ale nie potrafiła. Kolana uginały się pod nią na wspomnienie uzbrojonych drabów, którzy zastąpili jej drogę wysoko na schodach do cytadeli.