Выбрать главу

– Świniom ta strawa zdatniejsza alboli waszej bogini – wypalił. – Alem też się innej nie spodziewał na tej wyspie obmierzłej, między pomornikami.

Siwowłosy najemnik aż zaniemówił ze zdumienia. Nawet kapłan przybyły z odległych Żałników nie mógł być nieświadom, że pomornikami obelżywie nazywano wyznawców Fei Flisyon, oskarżając ich, że w istocie czczą czarną śmierć i zarazę. Albo więc Kostropatka był głupcem co się zowie, albo wręcz przeciwnie – z rozmysłu parł do burdy. Robotnicy portowi porwali się bowiem jak jeden mąż z ławy i wnet wyszło na jaw, że każdy miał w przyodziewku utajony jakiś oręż, a to tasaczek o szerokim ostrzu, a to kord okazały czy zakrzywiony szpikulec na drewnianym trzonku.

Przemęka złapał Kostropatkę za kubrak, mocnym szarpnięciem zwlókł go z ławy i popchnął w kąt, po czym chwycił za miecz, zastawiając drogę napastnikom. Przy stole powstał zamęt. Miejscowi odgrażali się głośno, kapłan pomstował pod niebiosy, przyobiecując czcicielom Zaraźnicy straszliwą karę na tym i przyszłym świecie. Oberżysta, który wychynął od strony kuchni, wrzaskliwie wzywał pomocy. Tylko Kożlarz siedział jakby nigdy nic, dojadając resztki polewki, póki jeden z robotników, najmłodszy i bardziej od innych zuchwały, nie zamierzył się na niego nożem.

Nie wypuszczając łyżki z ręki, jasnowłosy uchylił się przed ostrzem, schwycił tubylca za łokieć i pchnął z całej siły na ścianę.

– Zupę bełtacie – wycedził.

Stary najemnik uśmiechnął się pod wąsem i opuścił miecz. Wiedział już, co nastąpi dalej, i poczuł zadowolenie. Zdałoby się dać temu kapłanowi nauczkę, zanim nam bardziej pobruździ. Tym młodym zuchwalcom także, dodał w myślach, popatrując na rozjątrzonych robotników.

Wyrostek oprzytomniał szybko, choć z nosa płynęła mu krew. Nie zamierzał ustąpić, w przeciwieństwie do swych towarzyszy, którzy zrozumiawszy, że sprawa będzie nie z pobliźnionym pokurczem, ale z dwoma rosłymi najemnikami, poprzestali na wykrzykiwaniu obelg i zagrzewaniu kompana do walki.

– Ja ci jeszcze lepiej we łbie zabełtam – zasępieni! przez rozbite wargi chłopak, wymachując szerokim nożem w drewnianej oprawie. – Aż ci ślepia na wierzch wyjdą i mózg uszami wypłynie.

Wciąż z łyżką w ręku, Koźlarz uniósł brwi. Gapie zarechotali, tak przesadna była pogróżka wyrostka, i nastrój przed gospodą zmienił się w jednej chwili. Młodziak dalej wymachiwał nożem, przyskakiwał do najemnika, uciekał przed wyimaginowanymi ciosami, bał się jednak zanadto przybliżyć.

– Jeno uważaj, Kiełpik, żebyś sobie troków od gaci nie przydeptał – zakpił któryś z jego kompanów. – Nie wiedzieć wtedy, czyja jucha rynsztokiem do morza popłynie.

Młody robotnik zagryzł zęby i mocniej zacisnął palce na trzonku noża. Przemęka właściwie mu współczuł – chłopak nie mógł już okazać strachu przy znajomkach, ci zaś bynajmniej nie zamierzali przyjść mu z pomocą. Może niedawno jął się portowej roboty i nie zdążył zaskarbić sobie ich przychylności, a może po prostu mieli ochotę na chwilę rozrywki, jakiej dostarczy zwada zapalczywego gołowąsa z doświadczonym najemnikiem. Zagrzewali go więc do wzmożenia wysiłków, pohukiwali za plecami, nawet popychali nieznacznie do przodu.

Jeden Koźlarz wydawał się zupełnie niewzruszony zamieszaniem. Dopiero kiedy wygarnął resztki strawy z miski, powstał gwałtownie, odsuwając od siebie stół. Potrącony w udo pacholik zatoczył się i cofnął o krok. Błysnęło żelazo, ale nie wysłużony kord czy nóż do patroszenia ryb. Nie wiedzieć kiedy w ręku jasnowłosego znalazł się potężny szarszun. Młody robotnik sapnął, jak zaczarowany śledząc klingę.

Przemęka znów uśmiechnął się półgębkiem, kiedy Koźlarz skręcił ostrze i ustawił je poziomo, kierując prosto w stół. Weszło bez wysiłku; cios, choć potężny, nie szarpnął nawet ramieniem. Prysły drzazgi z desek, rozpłatanych dokładnie w połowie, a miski zachybotały się z grzechotem, ale nie spadły. Robotnicy portowi patrzyli z wytrzeszczonymi oczami, w niedowierzaniu, jak płat blatu, gruby na dwa palce, przesuwa się lekko w przód, odsłaniając wąski pasek jasnego drewna. Zapał do bitki minął im całkowicie. Nawet popędliwy młodzik stał z opuszczonymi ramionami, oniemiały. Przemęka rozumiał go; Sorgo zazwyczaj tak właśnie działał na ludzi. Wzbudzał szacunek nawet u wojowników z odległych pustynnych miast, gdzie nigdy nie słyszano o ostrzu wykutym w podziemnych ogniach Kii Krindara od Ognia.

W głuchej ciszy Koźlarz schował miecz i sięgnął do sakiewki.

– Ot, poswawoliliśmy nieco w wesołej kompanii – rzekł – ale zda się dalej ruszać, ogrody bogini nawiedzić w to niezwykle święto. Może tam przychylniej spojrzą na przybyszów z dalekich stron. I ich srebro – dodał znacząco, rzucając na stół lichego, oberżniętego grosza.

Karczmarz pochwycił monetę, lecz kiedy przyjrzał się jej z bliska, na jego twarzy rozlał się wyraz wzburzenia.

– A kto moje straty policzy? – zakrzyknął falsetem. – Stół na nic rozpłatany! Po dwakroć tyle za waszą przyczyną zapłacę.

– Straży tedy wołajcie – oznajmił sucho Przemęka, dobrze wiedząc, że do portowych tawern niechętnie wzywano świątynnych pachołków, bo ci nie tylko wymierzali srogie grzywny wszystkim uczestnikom bójek, ale przy okazji przepatrywali piwniczki i składy gospód, czy w nich aby nie skryto niecnej kontrabandy. – Albo się z tymi tu waszmościami – wskazał na robotników, którzy na wzmiankę o straży zbili się w ciasną gromadkę i wyraźnie spuścili z tonu – za straty obrachujcie. Wedle waszej woli. Ale gdyby któremu przyszło na myśl za nami leźć… – Powiódł po twarzach niedawnych biesiadników i niby to z ubolewaniem potrząsnął głową. – Nie radzę, oj, nie radzę. Więcej zabaw nie będzie.

Odeszli spokojnie, choć oberżysta odprowadzał ich nienawistnym wzrokiem. Kostropatka dreptał tyłem na swych kabłąkowatych nóżkach i zdawał się zupełnie nie pojmować, na jaki hazard wystawiły ich jego nieostrożne słowa. Przemęka walczył z przemożnym pragnieniem, aby potrząsnąć nim jak słomianą kukłą. Widział go wcześniej w Wilczych Jarach, lecz wówczas, choć butny i nierozważny w swej nienawiści do pomorckiego boga, kapłan nie wydał mu się równie zaślepiony. Potrzebowali pomocy zakonu Bad Bidmone, dlatego wojownik cierpliwie wysłuchiwał, jak owo wspólnie pognębią Pomorców i ich władcę, i nawet zgodził się na to nierozumne spotkanie na Tragance. Teraz wszakże z głębi serca żałował swej lekkomyślności.

Wtem rozległ się dźwięk portowego dzwonu. Koźlarz przystanął i obrócił się ku Kostropatce.

– Nigdy więcej nie wystawiaj mnie na próbę – odezwał się sucho.

Kapłan nie skłopotał się bynajmniej.

– Chciałem… – zaczął, ale jasnowłosy przerwał mu w pół zdania:

– Wiem, czego chciałeś. Zobaczyć Sorgo i przekonać się, kim jestem. Zgoła niepotrzebnie, bo dość się jeszcze trafi okazji, kiedy stąd odpłyniemy, w Górach Żmijowych i później w Spichrzy.

– W Spichrzy? – powtórzył kapłan ze zmieszaniem. – Dlaczegóż wybieracie się do Spichrzy, panie?

Koźlarz ściągnął brwi.

– Bo taką mam wolę. Pragnę się rozmówić z księciem. I nie tylko z nim.

Kostropatka zrobił minę, jakby wyczuł na języku smak zgnilizny.

– Heretycy! – zaskrzeczał. – Nie zamierzacie się chyba zmawiać z tymi bezbożnikami?

Przemęka uczynił krótki, karcący gest dłonią. Z okna nad nimi wychynęła niewiasta w zielonej, nazbyt wydekoltowanej bluzce i uśmiechała się zachęcająco, wietrząc możliwość zarobku. Był pewien, że w razie czego chętnie dorobi i donosem, gdyż rozmowa stawała się zbyt głośna i zbyt nieostrożna.

– Jutro się poswarzymy, na wodzie – powiedział cicho. – Zgodziłem statek. Szyper płynie łowić w Ślazowej Zatoce, więc nie nadłoży mocno drogi.