– A nie wyda nas aby? – zaniepokoił się Kostropatka.
– Nie zdaje mi się. Bystrzeńki z niego człowieczek, chyba i z przemytem obeznany. Kiedy mu rzekłem o trzech podróżnych, co się bez zbędnych pytań pragną z wyspy wydobyć, ani językiem nie mlasnął, tylko o zapłatę pytał.
Przemęka przeczuwał, że poznaczony bliznami człowieczek wolałby raczej wracać do domu z większą paradą, może nawet obwieścić sługom Zaraźnicy, kogo nieoczekiwanie przyszło im gościć w swojej krainie, pochwalić się rychłą a nieuniknioną odmianą losu, który niegdyś skazał jego i jemu podobnych na banicję i poniewierkę. Tak długo czekał na ten dzień, a teraz oto miał wymykać się z miasta ukradkiem, niczym zbrodzień. Nic dziwnego, że wydawał się rozgoryczony.
– Nie lękajcie się. – Koźlarz chyba wyczuł jego żal, bo odezwał się nad podziw łagodnie. – Przed nami już prosta ścieżka. Za kilka tygodni staniemy na Półwyspie Lipnickim i sprawy potoczą się jak trzeba. Nie zdarzy się nic zaskakującego. Najwyżej spotkamy kilku celników, których trzeba będzie przekupić sowitym wziątkiem, i kilku opryszków na trakcie, co nie odstąpią, póki nie wygarbujemy im grzbietu. Ale nic więcej. Nic nieoczekiwanego.
Kostropatka zmienił się na twarzy.
– Nigdy tak nie mówcie, panie! – wykrzyknął przerażony. – Takie słowa są jak wyzwanie rzucone bogom.
Przemęka potrząsnął głową. Mógł się spodziewać, że kiedy przyjdzie co do czego, kapłan okaże się równie przesądny i strachliwy, jak wszyscy jego konfratrzy.
– To tylko słowa. – Koźlarz uśmiechnął się nieznacznie.
– Słowa są ważne, panie – zaprzeczył żywo Kostropatka. – Słowa stwarzają świat. Obyśmy nie musieli się o tym przekonać.
– Na razie przekonamy się tylko, czy te wszystkie opowieści o ogrodach bogini w noc wyniesienia nowego dri deonema są prawdą – odrzekł Koźlarz.
Kostropatka nie ośmielił się oponować, ale przeniósł zaniepokojone spojrzenie na Przemękę, jakby u niego szukał roztropniejszej rady. Najemnik aż odchrząknął, aby zdusić śmiech – zaiste, wizja rozpasania, któremu wkrótce oddadzą się wyznawcy Fei Flisyon, mogła przerazić bogobojnego kapłana. Ale Koźlarz miał rację, nigdzie nie ukryją się lepiej niż wśród rozbuchanej tłuszczy, jutro zaś wsiądą na statek i odtąd każdy krok będzie przezorny i z góry obmyślany. O poranku mieli prócz Kanału Sandalyi przekroczyć jeszcze inną granicę. Stare życie dobiegało kresu i nawet dla Przemęki, który wiele lat temu bez ociągania zostawił za plecami rodzinne strony, stanowiło to coś przerażającego. Wychowanek Przemęki zwykle nie garnął się zbytnio do uciech, stary zastanawiał się więc, czy Koźlarz również odczuwa podobny strach i czy właśnie nie stąd ów nieoczekiwany pomysł, by przyłączyć się do zabawy w ogrodach. Nie śmiał jednak spytać. Dzieci szybko dorastają i przemieniają się w obcych ludzi, a minęło wiele zim, odkąd z rąk boga przyjął chłopca, który jeździł w kohorcie martwych władców.
– Kapłani mogli się już o nas wywiedzieć – zdecydował. – Bezpieczniej będzie zatem trzymać się z dala od gościnicy. Sakwy wydobędziemy przed świtem, na razie zaś chodźcie za mną. Znam drogę.
Ciemność zapadła już na dobre i w ogrodach bogini kłębiła się nieprzebrana ciżba, jak gdyby wszyscy mieszkańcy wylegli z domów, by uczcić nowe gody władczyni wyspy. Z kęp cyprysów i magnolii dobiegały gardłowe śmiechy i przekomarzania, zagłuszane raz po raz przez bębnienie i dźwięk piszczałek od strony głównego placu, gdzie rozsiadła się orkiestra. Przy fontannach, które na tę szczególną noc napełniono winem, żywo uwijali się mieszczanie i żacy. Zwłaszcza szkolarze wyroili się jak wiosenne pszczoły, zwabieni obietnicą darmowego trunku. Że zaś żłopali bez umiaru, z każdą chwilą imały się ich coraz bardziej osobliwe pomysły. Jeden wdrapał się na rzeźbę delfina, z którego pyska tryskał już trunek, po czym bez nijakiego zawstydzenia opuścił portki i szczał w dół, nieomal na głowy towarzyszy. Inni zaczepiali co nadobniejsze z niewiast przechadzających się po wysypanych żółtym piaskiem alejkach i wszczynali bójki, zwłaszcza jeśli przydybali zamorskiego majtka albo przekupnia, który zawczasu nie zszedł im z drogi.
Im dalej od marmurowego traktu prowadzącego na Białogórę, tym dziksza stawała się zabawa i pomiędzy rozradowanym tłumem częściej trafiali się ludzie zgoła nikczemnego autoramentu. Jak zwykle bowiem, kiedy nadarzała się okazja łatwego zarobku, do ogrodów bogini ściągnęło w tę noc mrowie złodziei, dziwek i rabusiów. Taki był miejscowy obyczaj i tubylcy znali go bardzo dobrze, trzymali się więc ludnych alejek, gdzie co najwyżej człek mógł być zelżony przez podpitego szkolarza. Ale nawet straż miejska nie zapuszczała się głęboko w chaszcze, aby nie narażać się na niepotrzebne cięgi.
– Kędy leziesz, zarazo? – kwiknął pryszczaty wyrostek, z wyglądu żeglarz z północy, który zapewne pierwszy raz zapuścił się tak daleko od domu, i wyrwał połę kubraka spod buta Szarki.
Ladacznica w żółtej telejce zajadle obmacywała jego sakiewkę, zupełnie obojętna na mijających ich ludzi, a młodzian był zbyt pijany, by pilnować dobytku. Wciąż chichocząc zalotnie, dziwka wywinęła się z jego uścisku. Dobyła zza paska krótki nożyk i odcięła mieszek, poderwała się z ziemi, błyskawicznie podciągnęła stan sukni, by osłonić bujne wdzięki, i ze zdobyczą w ręku umknęła w mrok. Chłopak usiadł i potrząsnął głową, jakby chciał pojąć, co się przed chwilą wydarzyło.
– Hej, dokąd to, turkaweczko? – Dźwignął się z wysiłkiem, przytrzymując portki.
Niewiasta nosząca obręcz dri deonema uniosła brew, kiedy ją minął, i chybotliwym truchtem ruszył za ladacznicą. Zionął winem i czosnkiem, obżarty i opity do granic, oszołomiony tym niezrozumiałym świętem, rozrzutnością kapłanów, przychylnością niewiast, jakże odmiennych od surowych szlachcianek z kamiennych dworców w jego stronach. Może miał dość lat, aby pożeglować przez Wewnętrzne Morze aż tutaj, ale nie umiał rozpoznać niebezpieczeństwa. W najlepszym razie krewniacy znajdą go jutro w krzakach, obdartego z przyodziewku i poturbowanego. W najgorszym… Wzruszyła ramionami. Nie powinni mu byli w ogóle pozwolić zejść ze statku.
Rozejrzała się wokół. Od pałacu dzieliła ją rozległa, z rzadka rozświetlona lampionami połać ogrodów. Z rezygnacją podeszła do niewielkiej fontanny stojącej na uboczu i przez niedopatrzenie nienapełnionej winem. Nachyliła się nad wodą, opłukała twarz i wyjęła z włosów długie szpile, z których każda została zanurzona w trującej ślinie jadziołka. Ostrożnie odłożyła na bok obręcz i pozwoliła włosom opaść na plecy.
Noc była parna, gorąca. Szarka zrzuciła ciężki, nabijany ćwiekami kubrak i zamierzała wymościć sobie posłanie w trawie, w nadziei, że zwieszone nisko nad ziemią gałęzie świerku zasłonią ją przed rozbawionymi mieszczanami. Nie miała ochoty opędzać się mieczem od zalotników czy też rabusiów, którzy zechcą uwolnić ją od ciężaru sakiewki. Lepiej przeczekać, pomyślała ze znużeniem, póki to szaleństwo nie przygaśnie nad ranem. Może nawet przespać się trochę, aby ze świeżym umysłem stawić jutro czoło kapłanom. Bo bez oporu nie przystaną na to, co uradziłyśmy z Zaraźnicą.
Krzaki po przeciwnej stronie fontanny zatrzeszczały i wynurzył się z nich wysoki mężczyzna. W przeciwieństwie do miejscowych nie nosił brody, włosy miał krótko przystrzyżone, oczy szare. Odziany był pospolicie, w kaftan z barchanu natkany zgrzebiami i poplamione skórzane portki. Na plecach przytroczył potężny, oburęczny miecz.
– Znalazłaś wodę?
Szarka nie poruszyła się. Z oczyma odwróconymi w bok patrzyła w wodę sadzawki, gdzie jego odbicie rozpadało się na drobne odłamki – strzępy twarzy, światła i opadłe płatki migdałowca. W blasku latarni jej długie, rozpuszczone włosy połyskiwały barwą czerwonego złota.