Stolica Fei Flisyon spodobała mu się od pierwszego wejrzenia. Podczas przeprawy nieomal wyrzygał wnętrzności, ale teraz szerokie morze odgradzało go od Mroczka, Uchacza i księcia Evorintha, a także wszystkich innych, którzy na niego polowali. Znalazł przyjazną gospodę na południowym stoku góry, wysoko, gdzie nie dochodził smród portowej dzielnicy. Po kilku nerwowych tygodniach coraz śmielej zapuszczał się w zaułki starego portu i wychodził nawet na główne aleje. Uczył się miasta powoli, smakował je niczym obcą potrawę, rozkoszował się obcymi woniami i widokami niepodobnymi do żadnych innych. Najbardziej zaś podobało mu się, że go tu nie znano. Nikt go nie pozdrawiał, kiedy szedł ulicą, dumnie gładząc wypielęgnowaną czarną brodę. Nie umykano przed nim spojrzeniem, gdy podchodził do straganu, by poprzebierać wśród sztyletów, które sprowadzano na Tragankę z całego świata. Nawet nie słyszano tu jego imienia. A przynajmniej z początku tak myślał.
Miasto okazało się prawdziwie wielkie, światowe. Do portu przybijały statki ze wszystkich stron i języki Krain Wewnętrznego Morza mieszały się na nabrzeżu z narzeczami południowych równin i chrapliwą mową Pomortu. Przez portową bramę wychodziło się na trakt wiodący przez kupieckie dzielnice aż do głównej świątyni bogini i dalej, do jej siedziby na Białogórze. Po jego obu stronach wymurowano wieżyce z jasnego kamienia. Z ich szczytów sinoborscy najemnicy z łukami w ręku nieustannie obserwowali przybyszów, w dole zaś przechadzali się strażnicy i milicja miejska w białych szatach świątyni. Oni też strzegli porządku na słynnych targowiskach za Spiżową Bramą, którym Traganka w znacznej części zawdzięczała swe ogromne bogactwo. Ale z rzadka mieli coś do roboty.
– Nasza bogini nie jest wojenną panią – mawiali nie bez sarkazmu wyspiarze – więc my także stronimy od zwad i potyczek.
Stanowiło to wszelako jedynie część prawdy. Istotnie Fea Flisyon obojętnie znosiła wrzaski przekupniów, obelgi pijanych marynarzy, odór gnijących ryb i sztormy zsyłane na jej brzeg przez szaloną morską boginkę, Sandalyę. Ale też nikt bez potrzeby nie narażał się bogini, zwanej przez pospólstwo Zaraźnicą lub Morową Panną, która w całych Krainach Wewnętrznego Morza cieszyła się złą sławą jako szafarka dżumy, cholery, a także innych rodzajów morowej śmierci. Znając dobrze moc jej strzał, co, niewidzialne, raziły nieomylnie i w okamgnieniu, nawet najbardziej butni z przybyszów pokornieli, spoglądając na wyniosłe zbocza Białogóry, siedziby Fei Flisyon.
Z początku Twardokęsek czuł się trochę nieswojo na myśl, że oto tkwi tuż pod bokiem Zaraźnicy, kapryśnej i okrutnej jak wszyscy bogowie Krain Wewnętrznego Morza. W jego rodzinnych stronach, porzuconych przed wiekiem przez Kii Krindara od Ognia, dawno nie oglądano nieśmiertelnych i sama myśl, że mógłby Morową Pannę spotkać w tłumie i otrzeć się nieświadomie o jej lewą, karzącą dłoń o sześciu palcach, napełniała zbójcę odrazą i strachem. Nie przepadał za bogami. Wedle jego rozumu ludzie winni siedzieć sobie, a bogowie sobie. Nieśmiertelni mieli nad zwyczajnym ludem pewną przykrą przewagę – nie dało się ich okraść ani poderżnąć im gardła, a zniewagi pamiętali jak wszyscy. Dlatego wolał się trzymać od nich jak najdalej.
Jednak ladacznica, przed którą po pijanemu wydał się nieopatrznie z lękiem, wykpiła go okrutnie.
– Nie masz lepszej pani nad Zaraźnicę – rzekła pobłażliwie, kiedy już leżał strudzony, z głową opartą o jej podołek. – Nie miesza się w zatargi bogów ani w walki śmiertelników. W mieście raczej nie bywa, tyle że raz czy drugi przejdzie się nocą po ogrodach. Nie będzie bardziej szukać spotkania z tobą niż ty z nią. Zresztą najgorsze plagi spuszcza na cudzoziemców, nas od zarazy chroniąc. Prędzej już kapłanów trzeba się wystrzegać. Ci jednak są zwykli ludzie i jak wszyscy swego zysku patrzą.
Zbójca uznał słuszność jej słów i postanowił trzymać się portowych dzielnic, póki nie rozglądnie się trochę i nie nasiąknie miejscowym obyczajem. Przeczuwał, że wszystko jest tutaj dziwne i nowe, odmienne ze szczętem od Gór Żmijowych, gdzie znał każdą drogę i graniczny kamień.
W dziedzinie księcia Evorintha krążyły najdziwniejsze pogłoski o dostatku Wysp Szczeżupińskich i osobliwej chciwości miejscowego kapłaństwa, nade wszystko zaś o dziwacznym prawie, wedle którego władcą Traganki i oblubieńcem bogini zostaje za każdym razem najtęższy z wyrzutków i morderców, którzy zechcą się ubiegać o jej przychylność. Oczywiście zbójca znał dobrze opowieść o niesławnych początkach tego zwyczaju. Podobno niegdyś, gdy Szczeżupiny były młode i dzikie, Kretko z Traganki ubił pierwszego kochanka Zaraźnicy zwanego Dri Deonemem. Na wieść o śmierci kochanka bogini podniosła wielki lament. Pół miasta przetrzebiła pomorkiem, potem jednak nieco się opamiętała, po części zapewne dlatego, że jej poddani gwałtem pakowali dobytek na łodzie i straszyli emigracją. Zwołała wiec w miejscu, gdzie potem pobudowano pałac, i ku powszechnemu zdumieniu ogłosiła, że nowym wcieleniem jej zmarłego kochanka jest tenże Kretko, co go zaszlachtował. Na znak swej woli włożyła mu na głowę obręcz, która stanowiła jej pierwszy podarunek dla ukochanego, a w której, jak gadano, zaklęto część boskiej mocy. Następnie zaś oddaliła się na Białogórę, przestrzegając wszelako przed odejściem kapłanów, aby szanowali Kretka i nie nastawali na jego życie, jeśli chcą zachować jej łaskę.
Co rozumniejsi z tragańskich mieszczan pukali się w czoło na taki obrót spraw, lecz nikt nie zamierzał się sprzeciwiać bogini, zwłaszcza że Kretko, roztropny sinoborski skrytobójca, nie mieszał się ani do handlu, ani do teologii. Czas jakiś na Tragance panował spokój. Kretko budował pałac, z pomocnikami murarskimi grywał w kości, nocami zaś pił po gospodach. Niekiedy szedł na górę do Zaraźnicy; co tam czynili, nie chciał gadać, ale wielce sobie chwalił służbę u nieśmiertelnej pani – póki Krzywoszyj, rzeźnicki pomocnik, który wedle bramy konie rzezał, nie ugodził go zdradziecko nożem podczas kłótni o wdzięki kaprawej pomywaczki w gospodzie Pod Rozbrykanym Kucem.
Tym razem bogini mniej płakała. Kazała przyprowadzić strwożonego, zasmarkanego Krzywoszyja, wsadziła mu na łeb obręcz dri deonema i odesłała do świeżo wybudowanego pałacu. O kaźni i pomście za Kretka wcale nie mówiono.
Odtąd stało się tradycją, że z Krain Wewnętrznego Morza zbiegali się na Tragankę wszelkiego rodzaju wyrzutkowie, mordercy, bratobójcy i bluźniercy, by spróbować sił w walce z dri deonemem. Twardokęsek zastanawiał się nawet, czy samemu nie stanąć do pojedynku. Kusiło go po trochu, bo zwycięzca spędzał dnie na próżnowaniu w przeogromnym pałacu, otoczony gromadami pięknych dziewcząt i niewolnikami, którzy starali się odgadnąć jego życzenia. Po namyśle wszakże zrezygnował. Chętnych do walki bowiem nie brakowało i dotąd żaden zwycięzca nie cieszył się łaską bogini dłużej niż pół tuzina lat. A choć dri deonema tytułowano najwyższym władcą wyspy i ukochanym Fei Flisyon, poza murami pałacu nie miał żadnej władzy, bo ta odwieczną tradycją przynależała kapłanom. Ponadto zbójca wcale nie pragnął zawrzeć bliższej znajomości z Zaraźnicą. Bogini była jak wszystkie baby kapryśna i przewrotna, tedy za byle jaki występek mogła go pokarać parchem albo wstydliwą chorobą.
Przesiadywał zatem w gospodach i na placach, gdzie w chłodne przedwiosenne wieczory raczono się rozcieńczonym winem. Milczał, pilnie nasłuchując nowin. Wkrótce poznał miejsca spotkań złodziejów i żebraków. Wybadał godnych zaufania lichwiarzy i zamtuzy, gdzie dziewki były przyjazne i nie zarażały gnilną chorobą.
Wiedział, że zakonem Fei Flisyon rządzi Mierosz, a w karczmie starego Stulichy podają najlepszą w mieście jałowcówkę; jej smak przywodził mu na myśl rodzinne strony. Nade wszystko zrozumiał jednak, że życiem Traganki rządzi pieniądz, niezwykła moc zaklęta w krążkach srebrnych groszy i złotych dukatów – i że póki mu ich nie zabraknie, może czuć się bezpieczny.