Pisarczyk ze znudzeniem żuł obsadkę pióra. Starzec w białej szacie z błogim wyrazem twarzy jął rozprostowywać nad żarem palce, aż mu donośnie strzykało w stawach. Zbójcy przemknęło przez myśl, że nigdy nie zrozumie tych dziwacznych ludzi południa.
– Bezpiecznego schronienia szukałem – ciągnął, coraz bardziej zbity z pantałyku. – Miejsce chciałem znaleźć zacne, gdzie mógłbym głowę spokojnie przytulić, kiedy się na nowo wojna w Krainach Wewnętrznego Morza podniesie. Jestem człek w leciech statecznych, szmat życia na niebezpieczeństwach strawiłem i grosz zacny zebrałem. Zdałoby się nim na starość nacieszyć.
Kiedy padło słowo „grosz”, skryba podniósł głowę znad pulpitu, gdzie dotąd coś obojętnie mazał, i ze świeżym zainteresowaniem spojrzał na zbójcę. Starzec nadal trwał w odrętwieniu, ale nieco wychylił się ku niemu ze swojego krzesła.
Zbójca uśmiechnął się w duchu z triumfem. Niby Traganka daleko od Gór Żmijowych, pomyślał, ale jednak ludzie tacy sami tu, jak wszędzie.
– Trafiło się trochę grosiwa – rzucił niby od niechcenia, w istocie jednak cały czas spozierając ukradkiem ku staremu kapłanowi, zgadł bowiem, że on jest w tej komnacie zwierzchnikiem. – Dukatów złotych kuferek i kosztowności drobina, com je przez życie całe gromadził. Dość, by kupić zacny domek z ogrodem, piwniczką własną na wino, ze strychem przestronnym, gdzie by szynki dojrzewały.
Miał wrażenie, że tamci coraz chciwiej nastawiają uszu. Powoli wracał mu animusz – może zdoła się wyplątać z tej kabały, a że straci trochę grosza, to trudno, zwyczajna rzecz. Kapłanów Fei Flisyon zawsze ciągnęło do doczesnych dóbr, bez żadnego wstrętu parali się lichwą, skupowali długi i wystawiali listy zastawne. Ich kantorki były rozsiane szeroko po Górach Żmijowych i dawniejszymi czasy zbójcy zdarzało się spieniężać w nich co okazalsze kosztowności. Nigdy wszakże nie zadowolały go ubijane tam interesy, jako że słudzy Fei Flisyon rabowali nie gorzej od niego, acz bezkrwawo i z mniejszym ryzykiem. Nadto, ku jego jawnemu rozgoryczeniu, nie udało mu się niczego im ukraść. Szczeżupińskich konwoi strzegły gromady najemników i kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy nawet nie próbowali na nie napadać, rozumiejąc, że na podobnym kąsku na pewno poszczerbiliby sobie zęby. Same kantorki też miały zawsze świetnie uzbrojonych rezydentów, którzy wyglądali bardziej na płatnych rzezimieszków niż na pobożnych służebników bogini. Zbójca uważał to wszystko za sprzeczne z naturą rzeczy, ale darzył zakon Fei Flisyon niechętnym szacunkiem, jak innego grabieżcę.
Zawsze lepiej zyskać w kapłanach sprzymierzeńców, pomyślał. Może mi się jeszcze zwróci wydane tutaj grosiwo. A nuż podszepną, gdzie znaleźć tani kawałek ziemi albo domek niewielki, co się go da kupić za bezcen. Kapłani muszą wiedzieć takie rzeczy. Zresztą sama świątynia też pewnikiem grunty ma w mieście, co im je w testamentach pobożne wdowy zapisują. Gdyby tak zechcieli co sprzedać niedrogo…
Odzyskiwał otuchę. Pozostawała jednak sprawa Krupy i nieszczęsnego uwięzienia. Odchrząknął, by zyskać na czasie, świadom, że oto zbliża się chwila, która zaważyć może na jego losie.
– Jako rzekłem, jestem cudzoziemcem – zagaił ostrożnie. – Z daleka przybyłem, z samych Gór Żmijowych, tedym nieświadomy obyczajów waszych oraz praw tutejszych. Niczegom złego nie zamyślał. Ot, cniło mi się po trochu za rodzinnymi stronami, do gospody zatem wstąpiłem, żeby żal trunkiem spłukać. A tam – rozłożył same dłonie, bo na więcej nie pozwalały więzy – takie nieporozumienie… Taka przykrość… – Z dumą spostrzegł, że w jego głosie pobrzmiewają nutki prawdziwego żalu i sam się nieomal wzruszył.
Starszy kapłan machnął nieznacznie, jakby dawał znak, żeby więzień nie kłopotał się nadmiernie tym, co wydarzyło się w gospodzie starego Stulichy. Twardokęsek znów poczuł przypływ nadziei.
– No, ja chętnie poniosę koszty – zawiesił kusząco głos, po czym gładko przeszedł do interesów. – Zwrócę za wikt i pomieszczenie, com je tutaj znalazł z woli waszych świątobliwości. Dwa tuziny srebrnych groszy wystarczy?
– Mówiliście – odezwał się skrzekliwie starzec – że macie cały kufer złociszy.
Twardokęska aż ścisnęło w dołku z żałości, choć niby był przygotowany, że nie przystaną na pierwszą ofertę. Kapłani musieli się cenić. Nie połaszczą się na byle wziątek.
– Ano, trafiło się z woli bogów trochę dostatku. Właśniem przemyśliwał, jak im wdzięcznie odpłacić za okazaną przychylność.
Statuę chcę ufundować w głównej świątyni bogini, wysoką na dwa łokcie. Jak się waszym świątobliwościom zdaje, starczy cztery tuziny srebrnych groszy na podobne cudo?
Starzec przygryzł wargi i chwilę przypatrywał się więźniowi tak wnikliwie, że zbójcę zaczęła świerzbić skóra. A żebyś tak zdechł, dziadu, marnie, myślał ze złością. Żeby cię trąd stoczył za moją krzywdę, łapczywco jeden. No, niechbym ja ciebie dopadł w jakiej ciemnej ulicy! Anibyś zdążył pisnąć, jakbym ci to chude gardło zdusił. No, może się jeszcze trafi stosowna chwila, a pogwarzymy sobie gdzie z dala od świątyni o mojej pobożnej ofierze. Ale to później. Na razie niechaj mnie stąd wypuszczą.
– I cały ten dobytek, powiadacie, z dala od Traganki zebraliście i sprowadziliście na wyspę?
– Calusieńki, co do grosika – zapewnił zbójca żarliwie.
– A nie uszczuplaliście aby dobytku bogini? Żadnego handlu ze świątynią, lichwy ani kupczenia odpustami?
– Skądżeby znowu! – Twardokęsek się obruszył. – Nigdy bym ręki nie wyciągnął po cudze.
Skryba podniósł głowę znad pergaminów, ale rabuś bez drgnienia powieki wytrzymał jego spojrzenie, prezentując na twarzy wyraz bezbrzeżnego oburzenia.
– A skąd, rzekliście, przybywacie? – dociekał stary. – Z Gór Żmijowych? Z jakowejś przełęczy?
Herszt milczał, przeklinając w duchu swoją gadatliwość.
– Dalekie strony, dalekie. – Starzec pokręcił głową. – I niebezpieczne. Opowiadali mi współbracia, co tam kantorek mają przy spichrzańskim gościńcu, o pewnym zbójcy… Pono się wysoko w górach czai, srodze podróżnych prześladując. Zda mi się, że z wejrzenia do was nawet podobny. Pleczysty chłop i postawny, w leciech już dobrze męskich, czarnobrody.
Mnich pochylił się nad trójnogiem i znów sypnął na węgle wonnym zielem. Jego młodszy towarzysz wciąż patrzał na więźnia. Usta mu drgały od powstrzymywanego uśmiechu i herszt zrozumiał nagle, że wszelkie jego podstępy i kłamstwa zostały zawczasu przewidziane i przejrzane, słudzy Fei Flisyon od początku świetnie wiedzieli, kogo trafiło im się pojmać w gospodzie u starego Stulichy. Tylko się niepotrzebnie zbłaźnił i naraził na karę tym surowszą, że próbował kapłanów wyprowadzić w pole.
– No, nie nasza rzecz, jeżeli książę Evorinth nie umie w swoim władztwie porządku zaprowadzić i łupieżcy mu pod samym bokiem swobodnie hasają – oświadczył nieoczekiwanie stary kapłan.
– Tutaj, na Tragance, inne mamy obyczaje. Jeśli ktoś po dobro bogini sięga, wnet go ćwiartowanie czeka na placu przed świątynią.
– Znacząco spojrzał na Twardokęska.
Zbójca, po raz kolejny oszołomiony biegiem rozmowy, wyczuł, że powinien się odezwać. Poskrobał się po głowie.
– Wiadomo, że tutaj inaczej niż w dziczy – rzekł po chwili z zakłopotaniem. – Ludzie też obyczajniejsze, swoje obowiązki znające.
– Ano właśnie. – Starzec wychylił się ze stołka, rozciągnął wąskie wargi i raptem wydał się zbójcy podobny do pelikana, który z nastawionym dziobem czyha na zdobycz przepływającą tuż nad taflą wody. – Słusznie prawicie. Szczeżupińscy obywatele dobrze rozumieją swoje powinności względem bogini i jej sług. Stąd płynie zasobność miasta, jego bezpieczeństwo i sława olbrzymia po całym świecie. Wyście wszelako te obowiązki święte ze szczętem podeptali, za co was rychło kara sprawiedliwa spotka. Na haku skończycie, pod katowskim ostrzem. Tam wasze miejsce!