Выбрать главу

Twardokęska z zadziwienia aż zatchlo. Długo słowa nie umiał z siebie wydobyć, poczerwieniał tylko na gębie, a grdyka mu chodziła wte i wewte, jak u gąsiora. Skryba obserwował to z krzywym uśmiechem niby przedstawienie, które właśnie zmierza szczęśliwie ku pociesznemu finałowi, i zbójca pojął, że wszystko tu było zawczasu ukartowane.

– Co wy? – wykrztusił z trudem. – Przecież ja nigdy… Niczegom nie uczynił… Wcalem bogini nie obraził. Krupie wiary nie dawałem, ani jednemu słóweczku.

Pisarczyk prychnął pod nosem z pogardą, a następnie pochylił się nad pulpitem i coś zamaszyście naskrobał na pergaminie.

– A skąd ci w głowie postało, że możesz boginię obrazić, capie smrodliwy?! – zagrzmiał kapłan. – Ani ona dba, w co ty wiarę dajesz, wieprzu stary.

– Tedy za co? – Zdumiał się zbójca do reszty.

– Za złodziejstwo! – Sługa świątyni wyciągnął ku więźniowi sękaty palec, jak gdyby chciał go nim na wylot przewiercić. – Za bezczelne, niewyględne łupiestwo!

Skryba dokończył pisanie – nie było tego wiele, zaledwie kilka słów – i posypał pergamin piaskiem, potem nakapał wosku i przybił pieczęć. Stuknięcie zabrzmiało w uszach Twardokęska jak trzask katowskiego topora.

– Ale przecież sami gadaliście, że rzecz księcia Evorintha… Że niby inne obyczaje…

Starzec skinął na pisarczyka. Ten strząsnął piasek z dokumentu i zamachał nim chwilę w powietrzu, po czym odezwał się suchym, kostycznym głosem:

– Opłaty portowe, cło, podatek od zbytku, akcyza, pogłówne i dziesięcina dla pani naszej jasnej, co na Białogórze siedzi. Niceście nie zapłacili.

Zbójca mniej byłby wstrząśnięty, gdyby mu się ziemia przed nogami rozpękła i wylazła z niej Zaraźnica w całej swej boskiej potędze. Więc jednak nie chodziło o grabieże u Przełęczy Zdechłej Krowy. Sprawa stawała się coraz bardziej osobliwa. Szarpnął się w więzach.

– Nie pojmuję…

– Bardzo dobrze pojmujesz, złodzieju kaprawy – przerwał mu starzec. – Oj, znam ja was, szubrawce zamorskie, mordy zatracone. Każdego się w porcie pyta, jakie dobro wwozi, poucza jednego z drugim, że trzeba podatki zapłacić. I co? I nic! Jeszcze się każdy jeden burzy, na wszystkich bogów przysięga, że nic kufrach nie trzyma, jeno przygarść fasoli, chleb suchy i modlitewnik po babce nieboszczce.

Twardokęsek zmarszczył brwi, z wysiłkiem przypominając sobie chwilę, kiedy postawił stopę na nabrzeżu Traganki. W trzewiach mu wciąż grało, wzburzonych podczas przeprawy przez Kanał Sandalyi, a grunt zdawał się nadal pod nim kołysać. Obiecał sobie solennie, że więcej już z własnej woli nie wlezie na statek. Zewsząd biły obce, przenikliwe wonie nieczystości, co bujnie spływały tu kanałami z całego miasta, podśmierdłej ryby i zjełczałego tłuszczu, na którym uliczni sprzedawcy przyrządzali rozmaite specjały. Twardokęsek jak przez mgłę pamiętał, że istotnie podleciał do niego jakiś wynędzniały szczur świątynny w białej szacie. Coś tam klarował i piórem wywijał przed nosem, chyba domagając się datków na świątynię. Ale zbójca, utrudzony niezmiernie morską podróżą, odepchnął go i jeszcze kułakiem zdzielił, by nie zagradzał drogi.

Ani przez myśl mu przeszło, że to jeden z miejscowych poborców podatkowych. Wprawdzie tych ostatnich Twardokęsek nienawidził jak ostatniej zarazy, w Górach Żmijowych wszakże byli oni personami znacznymi. Nosili się z pańska i nie wyściubiali nosa za Spichrze bez orszaku książęcych pachołków – po części zapewne dlatego, że cały górski ludek, poczciwych chłopów nie wyłączając, tylko patrzył, jakby ich dostać w swe łapy, gardło ciszkiem poderżnąć albo chociaż batogami po gołym zadku osmagać.

– A potem do karczmy każdy lezie, pije, ucztuje bez opamiętania za szczere złocisze – wywodził wciąż kapłan. – Wstydu nie macie żadnego ni bojaźni bożej! Wydaje się wam, że skoro miasto wielkie, można się w nim schować niby w kopcu siana, a potem gzić, swawolić i oszukiwać do woli. Ale nasza bogini sprawiedliwa i prędzej czy później każdy złoczyńca w jej wnyki wpadnie. Poskąpiliście daniny, co jej przynależna, tedy sama teraz od was trybut pobierze.

– A gdybym tak oddał? – zagadnął nieśmiało zbójca. – Z nawiązką. Wszak mam majątek…

Pisarczyk z politowaniem zacmokał wargami.

– Cudzoziemcy! – mruknął i zaraz umilkł pod karcącym wzrokiem mnicha.

– Gówno tam masz! – Kapłan przeniósł na zbójcę spojrzenie załzawionych, starczych oczek, które teraz nabiegły krwią od wściekłości niby u dzikiej świni. – Wszystko z mocy prawa do świątyni należy. Widzicie go, gołodupca, jak to się sadził, gardłował, bogactwem nas w oczy kłuł. Tymczasem cały ten twój skarb dawno w przybytku spoczywa, gdzie jego miejsce. Nic nie masz, chamie, rozumiesz? Ani dwóch miedziaków, by się od kaźni wykupić.

– Mój skarbczyk?! – ryknął zbójca, który dopiero teraz pojął bezmiar kapłańskiej niegodziwości i gniew przesłonił mu oczy. – A wy hycle, złodzieje! Ja pod władzę jaśnie wielmożnego księcia Evorintha podlegam. Jakeście śmieli wolnemu obywatelowi gwałt zadać?

– Zwyczajnie – tym razem pisarczyk wyręczył kapłana w odpowiedzi i z jawnym lekceważeniem uśmiechnął się do herszta. – Odkąd postawiliście stopę na brzegu Traganki, nasi jesteście, wy i dobra wasze. Zresztą nie zdaje mi się – dodał z jawnym szyderstwem – aby się miał o was książę Evorinth zanadto upominać. Jeszcze nagrodę sowitą wypłaci, bo ją obiecał temu, kto by ujął grasanta z Przełęczy Zdechłej Krowy. Będzie przyjemny naddatek do tego kuferka, cośmy go u was w ogrodzie wykopali.

Twardokęsek, choć wściekły, nie pohamował zdumienia.

– Skąd mieliście wiadomość?

– Dobrzy ludzie mają baczenie, jak im się kto nowy w okolicy osiedla. – Skryba niedbale machnął ręką. – Zwłaszcza jeśli przybyszowi źle z gęby patrzy. A nie uwierzycie, kto do nas pierwszy ze skargą przydyrdał. Wdowa po piekarzu, coście do niej cholewki smalili. Straszliwie pomstowała, żeście cham gruby a sprośny, że klientelę płoszycie, do warsztatu się pchacie i na jej cześć nastajecie. Tak mi się zdaje, że nie macie u niewiast powodzenia – dokończył zjadliwie.

Zbójca wysyczał przez zęby plugawe przekleństwo, wspomniawszy wino i pierścionki, którymi obdarowywał babinę, aby jej przychylność zaskarbić, a także łakocie przynoszone jej obsmarkanemu, wrzaskliwemu potomstwu. Nie chciało mu się wierzyć, że wredna piekarka nim wzgardziła. I, co gorsza, wydała go kapłanom na kaźń.

– No, niby takiście zbój sławny a srogi, tymczasem do zguby was przywiodła jedna przewrotna kwoka, nawet niemłoda i szpetna. – Kapłan skrzywił się z wyższością. – Ale nie tylko ona. Wasz gospodarz sarkał, że mu w ogrodzie ryjecie, jakoweś bezeceństwa w ziemi kryjąc. Nawet ten durny Krupa przysięgał, żeście go do złego namówili. I komu tu wiarę dać? – Teatralnie pokręcił głową. – Ani chybi swojakowi.

Zbójcy krew napłynęła do głowy.

– Ja wam jeszcze odpłacę za moje krzywdę! – wycharczał, nie starając się już płaszczyć ani kłamać. – Jako wszy was poduszę, łby pogruchoczę, karki skręcę…

Stary kapłan przypatrywał się jego furii z niekłamanym ukontentowaniem.

– E, nie zdaje mi się – rzekł lekko i skinął na pisarza, ten zaś zaczął wyliczać flegmatycznym głosem:

– Najpierw was z dłońmi pomazanymi na czarno, jako złodzieja, oprowadzą po placach i traktach, po czym w łańcuchach posadzą u Spiżowej Bramy, aby miał naród przestrogę, jak u nas złodziejów karzemy, co bezbożnie po dobro bogini sięgają. Potem was małodobry weźmie na ćwiartowanie. Ręce wam obetnie, coście nimi zagarnęli trybut naszej pani przynależny, i przybije się je na portowej bramie, innym cudzoziemcom za naukę, iżby praw naszych skrupulatnie przestrzegali. Dalej odejmie się wam nogi, bo pokalaliście nimi świętą ziemię Traganki, sprowadzając na nią wasze zbrodnie i grzechy. Na końcu oberżnie się wam uszy, co się przysłuchiwały bluźnierstwom, i język, którym złorzeczyliście bogini.