– W życium jej nie złorzeczył! – prychnął zbójca. – I dobrze o tym wiecie, ścierwa zatracone.
Starzec umościł się wygodniej na krześle.
– Ale będziesz, rybeńko – zapewnił pogodnie więźnia. – Nasz kat wprawny w swej robocie, więc będziesz bluźnił i śpiewał niczym skowronek, kiedy cię weźmie w obroty.
ROZDZIAŁ 2
Twardokęsek był rozgoryczony. Marzenie o spokojnej starości skończyło się tym, że on, Twardokęsek, postrach Gór Żmijowych, miał zostać poćwiartowany niczym pospolity rzezimieszek. Prawdę powiedziawszy, podczas lat spędzonych na Przełęczy Zdechłej Krowy nie raz i nie dwa przemknęło mu przez głowę, że zawiśnie na stryku. Spodziewał się jednak, że nastąpi to ze stosowną ceremonią, z werblistami, eskortą, obwieszczeniami na murach – słowem, że będzie umierał, jak przystoi rabusiowi o jego pozycji i rozgłosie, a naród zejdzie się z całych Gór Żmijowych, aby podziwiać koniec sławetnego herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy.
Tymczasem tkwił w łańcuchach u Spiżowej Bramy, nie budząc większego zainteresowania wśród przechodniów, choć miejsce było ludne, bo tędy właśnie przybysze wkraczali z portowej dzielnicy na główny trakt miasta, po którego obu stronach tłoczyły się pstrokate kupieckie budy. Przekupnie wrzaskliwie nagabywali wjeżdżających, naganiacze polecali najtańsze karczmy i najlepsze burdele, a neofici Fei Flisyon wychwalali boginię, nie tracąc nadziei na zwabienie nowych wyznawców. Wszyscy kędyś się spieszyli, krzątali przy straganach, wykładali towary, pokrzykiwali na siebie i tłoczyli się niczym w świątyni.
Twardokęska ktoś czasem omiótł spojrzeniem, inny splunął na niego, a gromada żaków obrzucała go zgniłymi cebulami, póki nie przegnali ich strażnicy, których również sięgnęło kilka cuchnących pocisków. Więzień był po prostu dodatkiem do barwnego widowiska, jakie nieustannie rozgrywało się na ulicach miasta, i na razie ściągał mniej uwagi niźli trupa połykaczy ognia i akrobatów, co rozłożyli się nieopodal, na placyku u fontanny. Oczywiście zmieni się to niebawem, gdy świątynny dzwon obwieści koniec południowych modłów i strażnicy poprowadzą go na miejsce kaźni. Zbójca wiedział, że wówczas zainteresowanie jego skromną osobą znacznie wzrośnie, bo już teraz ten czy ów zagadywał strzegących go pachołków, na kiedy przewidziano egzekucję i jakież to nadzwyczajne tortury ją poprzedzą.
Dzień nastał upalny. Pot zalewał Twardokęskowi oczy, strażnicy zaś, dwóch spragnionych rozrywek prostaków, urządzili sobie zabawę, odpędzając go korbaczami od fontanny. Najbardziej jednak doskwierało mu, że oto zdycha jak zwyczajny złodziej, w obcym kraju i nierozpoznany przez nikogo. W oczach przygodnych gapiów nie odróżniał się od złodzieja, który tkwił w dybach po drugiej stronie gościńca i biadał donośnie nad swym losem, wzbudzając raczej powszechną wesołość niż współczucie. Twardokęsek wolał siedzieć cicho i swą cudzoziemską wymową nie skłaniać pachołków do jeszcze większej zajadłości.
Po posłuchaniu u starego kapłana przeniesiono go bowiem do celi skazańców, także wymurowanej głęboko w bocznej odnodze kanału, lecz ludniejszej. Spomiędzy tłumu nieszczęśników zbójca wnet wyłuskał dwóch piratów ze Skwarny, co próbowali łupić szczeżupińskie nawy. Wszelako zamknięto tam również trzech kupców z jakiegoś żalnickiego miasteczka. Ci zaklinali się na wszystkie świętości, że jedyną ich winę stanowiła sprzedaż towarów lepszych i tańszych niż w miejscowych kramach. Było też dwóch wędrownych czeladników kowalskich, których oskarżono, że chodzili na przeszpiegi po miejscowych warsztatach, oraz kapłan Cion Cerena. Wszyscy oni upewnili zbójcę, że na Tragance bynajmniej nie kochano obcych. Owszem, chętnie przyjmowano ich złoto i bez żadnego skrępowania kupczono dobrami ze wszystkich Krain Wewnętrznego Morza. Ale kapłani bardzo nieprzychylnie spoglądali na innowierców, jeśli się zamierzali na wyspie osiedlić, i prędzej czy później znajdowali jakiś sposób, aby się ich pozbyć – co też przydarzyło się na koniec zbójcy Twardokęskowi.
Wreszcie zmęczeni strażnicy zajęli się butelką taniego porzeczkowego wina i grą w kości. Herszt wsunął się w głąb bramy tak daleko, jak pozwalał łańcuch, i usiłował ignorować splunięcia przechodniów.
Chyba przysnął na słońcu. Obudziło go lekkie pacnięcie w ramię i kilka słów wypowiedzianych z miękkim, cudzoziemskim zaśpiewem:
– Którędy do pałacu?
Stał nad nim wojownik norhemne, odziany w nabijany żelazem skórzany kubrak, przyciężkawy na upalną wiosnę Wysp Szczeżupińskich. Gębę barbarzyńskim zwyczajem osłonił czarną szmatą, zbójca nie mógł więc mu się przyjrzeć, ale po głosie rozpoznawał, że dzikus jest młody. Był wysoki, lecz chudy, jak gdyby wysechł od srogiego, południowego słońca, które każdego lata zmieniało jego ziemię w suchy pył i wypędzało pobratymców na łupieżcze wyprawy na północ. Ani chybi przypłynął na Tragankę na jednym z kupieckich statków, które zapuszczały się daleko na południe w poszukiwaniu ambry, cennego drewna, przypraw i pereł. Szczeżupińscy handlarze czasami porywali wojowników z pustynnych plemion, aby na wyspie skastrować ich i obrócić w niewolników, mających strzec tajemnic świątyni. Ten jednak widać przybył z własnej woli: przy haftowanym srebrem pasie nosił dwa zakrzywione miecze. Kilka kroków za nim przystanął błękitny, czarnogrzywy skrzydłoń. Więcej Twardokęsek nie dostrzegł, barbarzyńca miał bowiem słońce za plecami.
Zbójca zmrużył oczy. Wierzchowiec dzikusa niecierpliwie tańczył w miejscu, potrząsał na wpół zwiniętymi skrzydliskami, a przechodnie odsuwali się z respektem, choć niejeden rad dotknąłby bestii, która wyglądała niczym stwór z baśni, a warta była nieledwie tyle złota, ile ważyła. Nawet na Tragance, spomiędzy wszystkich Wysp Szczeżupińskich najzasobniejszej, rzadko widywano podobne cuda.
Wcześniej Twardokęsek raz tylko widział żywe skrzydłonie. Liczył sobie pół tuzina zim, gdy rabusie z południowych barbarzyńskich plemion przedarli się aż do jego osady. Wyrżnęli wówczas wszystkich, którzy nie mieli dość rozumu, by uciec w góry, i ruszyli dalej. Matka niosła go na plecach, a on patrzył w dół, gdzie nad pogorzeliskiem ich wioski kołowały trzy błękitne, skrzydlate wierzchowce.
Wojownik norhemne wciąż cierpliwie czekał na odpowiedź, a wokół przystawali ludzie i przyglądali mu się coraz ciekawiej. Jakiś umorusany, dwuletni może berbeć w koszulinie aż do kostek wyrwał się z objęć matki i z wyciągniętymi rączkami rzucił naprzód, aby dotknąć lśniącej, błękitnej sierści skrzydłonia. Kobieta krzyknęła przeraźliwie, kiedy ciężka łapa opadła tuż obok, a norhemne odepchnął dziecko, nie odwróciwszy się nawet w jego stronę.
Zbójca zachodził w głowę, dlaczego spośród wszystkich gapiów dzikus odezwał się właśnie do więźnia w łańcuchach. Może nie rozumiał, co oznaczają okowy, albo było mu wszystko jedno. Skoro norhemni wolno po Szczeżupinach chadzają, świat do reszty zszedł na psy, pomyślał Twardokęsek ze złością. I niespodzianie w ociężałym od upału umyśle błysnęło wrednie: norhemne nie mógł przecież wiedzieć, jakim sposobem obierano na wyspie oblubieńca bogini. A dzionek nastał zbyt piękny, by umierać samotnie.