Выбрать главу

Gapie tymczasem wiwatowali donośnie, szczęśliwi, że wreszcie dzieje się coś ciekawego.

– Dosyć! – rozległ się gromki głos Mierosza, najwyższego kapłana Fei Flisyon.

W przeciwieństwie do konfratrów nie wydawał się zbytnio zaniepokojony, może dlatego, że za jego plecami stało sześciu jasnoskórych niewolników o rysach ludu Sinoborza, mierząc z łuków w barbarzyńcę. Na czołach nosili piętna z rodzaju tych, które wypala się na targowiskach u podnóża Hałuńskiej Góry, zbójca więc zgadł od razu, że Zird Zekrun dotknął ich karzącą lewą dłonią o sześciu palcach i doszczętnie wypalił im rozum, aby służyli swemu panu ślepo i bez cienia własnej woli.

– Nie trzeba czynić zbiegowiska – ciągnął Mierosz – i niepotrzebnie siać zgorszenia. Pójdźcie z nami – z udawaną łaskawością skinął na barbarzyńskiego wojownika – a prędko wyjaśnimy to nieporozumienie.

Norhemne bez dalszych sporów pozwolił się poprowadzić w głąb pałacu, co, jak zauważył Twardokęsek, dobrze świadczyło o obyciu i rozsądku dzikusa. Uwiązał tylko u fontanny skrzydlonia, bo bestia biła skrzydłami i przeraźliwym wizgiem oznajmiała, że nie zamierza wejść do bramy. Łańcucha, którym spętano zbójcę, jednak nie wypuścił, zatem, chcąc nie chcąc, Twardokęsek podyrdał za nim. Nie omieszkał jeszcze uczynić za plecami norhemna obelżywego gestu ku strażnikom, którzy z otwartymi z zadziwienia gębami obserwowali, jak ich więzień oddala się ku pałacowym wrotom.

Siedziba władcy była obszerną budowlą, gdyż każdy dri deonem po zaszlachtowaniu poprzednika zaczynał odczuwać nieprzeparty pociąg do murarki. Kolumnada przed pałacem pochodziła z czasów, gdy kochankiem bogini został zdradziecki książę Skalmierza i należała do najwyborniejszych dzieł miejscowych kamieniarzy. Wieńczące kolumnadę posągi przodków księcia wydawały się zbójcy daleko mniej udane. Jeszcze gorsze wrażenie sprawiała przysadkowata wieża z szarego granitu, gdzie zamieszkał pewien przybysz z Wysp Zwajeckich, który, jak wszyscy jego ziomkowie, okazał się człekiem nieufnym i ostrożnym, i bezzwłocznie wzgardził gościną kapłanów. Twardokęsek dojrzał jeszcze palisadę z zaostrzonych drewnianych kołów, jakimi grodzi się chutory na trzęsawiskach Wężownika, i most zwodzony nad dość płytkim, do cna porosłym zielskiem wykopem. Ostatnimi zaś czasy pałac wzbogacił się o dachowe powietrzniki, rzekłbyś, rodem z wiejskiej sadyby w Górach Żmijowych.

Mierosz powiódł ich do niewielkiego rosarium, gdzie czekały resztki uczty przygotowanej dla martwego dri deonema. Niecierpliwym machnięciem odprawił półnagie tancerki, kazał zabrać talerz, na którym wśród skrzepłego sosu stygły na wpół ogryzione żeberka, i po chwili nic już nie przypominało o poprzedniku barbarzyńcy. Łucznicy skromnie przycupnęli w cieniu okalającego ogród muru. Twardokęsek zaś niepostrzeżenie dopadł baraniego udźca i wbił zęby w mięsiwo. Przez ostatnie dni nieczęsto zdarzało mu się podjeść i brzuszysko donośnym burczeniem domagało się swych praw.

Ale nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Chciałbym zobaczyć waszą twarz – Mierosz zwrócił się do norhemna. – I poznać imię, jeśli łaska.

Barbarzyńca usiadł na otomanie. A raczej, jak spostrzegł zaniepokojony zbójca, umościł się na niej ze swobodą zdumiewającą u dzikusa, który całe życie spędził w namiocie z bydlęcej skóry, popijając sfermentowane krowie mleko.

– Po cóż wam moje imię?

– Bo zostaliście właśnie naznaczeni łaską bogini – oschle wytłumaczył kapłan. – Przed zmierzchem pójdziecie się jej pokłonić.

W odpowiedzi nowy dri deonem sięgnął po flaszkę wina. Kapłan wybałuszył oczy na tak oczywisty znak lekceważenia.

– Nie rozumiesz, prostaku?! – wrzasnął wysokim głosem trzebieńca. – To nie twój rodzinny chlew! To Traganka, siedziba Fei Flisyon! I albo do niej pójdziesz, albo zaraz każę cię naszpikować strzałami!

Zatem prawdę na straganach gadali, pomyślał z uciechą Twardokęsek, że kapłani nie tylko władają miastem, ale też cichaczem potrafią skręcić kark dri deonemowi, jeśli się któryś zanadto rozbestwi. Zerknął spod oka na norhemna. Nie, osądził szybko, pójść to on do Zaraźnicy niechybnie pójdzie, kapłani nie dopuściliby, by uczynił zniewagę bogini, która może przed zmierzchem wytłuc zarazowymi szypami pół miasta. Inna rzecz, czy gdy od niej wróci, nie dosypią mu do jadła trutki w odpłacie za hardość.

Barbarzyńca nadal zwlekał, wyraźnie szacując, jakie ma szanse w tej potyczce.

– Mój widok nie uraduje waszej pani – oznajmił na koniec i powoli odsunął zawój.

Mięsiwo ugrzęzło Twardokęskowi w gardle. Oblicze, które się wyłoniło spod czarnej szmaty, niezawodnie należało do niewiasty. Jeden z łuczników poderwał się spod muru, gorączkowo wskazując ją palcem. Jak większość strażników świątynnych był niemową, jego przycięty język chrapliwie trzepotał się w ustach, lecz z gardła nie dobył się żaden dźwięk. Twarze reszty pozostały obojętne i nie wyrażały niczego.

Kobieta, która zabiła dri deonema, nie liczyła sobie więcej niźli dwa tuziny lat. I z pewnością nie należy do norhemnów, pomyślał Twardokęsek. Z bladą twarzą i ryżymi włosami, ciasno upiętymi w tyle głowy, wyglądała jak niewiasta z północnych wysp. Jednakże prowadziła ze sobą błękitnego skrzydłonia, a jej strój uszyto w namiotach koczowników, daleko od Wewnętrznego Morza.

– Szukam mężczyzny – wyjaśniła, podczas gdy Mierosz, posiniały na obliczu, walczył o następny oddech. – Niegdyś nosił imię Eweinren. Eweinren z Karuat. Mam wiadomość niezawodną, że go spotkam na Tragance. Nie dalej jak rankiem przypłynęłam na wyspę i nie znam waszych zwyczajów. Ten człowiek – niedbale machnęła ku zbójcy – kazał mi spytać o dri deonema, zapewne po to, aby mnie na tym dziedzińcu usieczono. Ja do was urazy żywić nie będę, jednak nie mieszajcie mnie do tutejszych sporów. Trosk mam dosyć własnych.

Twarz kapłana z nagła przybrała przebiegły wyraz. Twardokęsek słyszał, że już wcześniej trafiali się ludzie małego serca, którzy, zamordowawszy dri deonema i zrabowawszy należycie pałac, nie mieli zamiaru położyć głowy w służbie bogini, jednak za każdym razem Zaraźnica znalazła sposób, by ich zatrzymać. Teraz należało tylko zagnać oporną dzikuskę przed oblicze bogini.

– Tak czy inaczej idźcie się naszej pani pokłonić – rzekł kusząco Mierosz. – Jeśli zdobędziecie jej przychylność, może wiele w poszukiwaniach pomóc, bo zna imię każdego człowieka na Tragance. A na razie i my musimy was jakoś zwać.

Przez chwilę bez słowa mierzyli się wzrokiem.

Oczy niewiasty były zielone, zapadnięte i opuchłe ze znużenia, jak dziury wypalone w kocu. Złe oczy, pomyślał Twardokęsek, a od wściekłości aż się w nich skrzy. Widać dziewka w drodze od dawna, przyodziewek na niej nędzny, nawet ten koc, co nim zaściela grzbiet skrzydlonia, przetarty i wyblakły od słońca. Ani chybi najemniczka, zdecydował, z owym Eweinrenem na Tragance umówiona. Ktoś ją wynajął, a potem bez zapłaty zostawił, dlatego zła; podobne rzeczy nieustannie zdarzały się w Krainach Wewnętrznego Morza.

– Być może masz rację – przyznała wreszcie kobieta. – Być może wybiorę się do twojej bogini. Jeśli zaś idzie o imię…Jak je nazywacie? – Położyła na dłoni metalową gwiazdkę, którą zabiła tragańskiego pana.

– Szarka, szarotka – podsunął Twardokęsek.

Nie wiedzieć czemu, wydało mu się, że przez jej twarz przesunął się cień.

– Więc nazywajcie mnie Szarka. A jego gdzie w ciemnicy dobrze zawrzyjcie – wskazała na zbója. – Jeszcze z nim nie skończyłam.

* * *

Kiedy rozdźwięczały się dzwony we wszystkich świątyniach Traganki, korpulentny człowieczek o twarzy poznaczonej szkarłatnymi bliznami podskoczył przy stole. Cynowa łyżka wypadła mu z dłoni i z brzękiem potoczyła się po blacie. Sąsiedzi obserwowali go z pobłażliwym zdziwieniem.

– Pierwszy raz na Tragance? – zagaił zażywny folusznik, który zaraz po tym, jak usiadł do posiłku, objaśnił wszystkich, że przywiózł z sąsiedniej wyspy statkiem pełno przedniego towaru ze swoich własnych warsztatów.

Grubasek skinął głową i pochylił się nad miską, zakłopotany sąsiedztwem ludzi, którzy tego dnia ucztowali przy długim stole w podróżnym domu kapłanów Fei Flisyon. Słudzy Zaraźnicy nie darmo słynęli w Krainach Wewnętrznego Morza z niezwykłej chciwości. Traganka była wielkim portem, jednym z największych na świecie, i zawijały tu statki ze wszystkich stron, zwożąc rzesze przybyszów. Kapłani rychło upatrzyli w tym okazję do zarobku i czyniąc konkurencję gospodom oraz dworcom gildii kupieckich i cechów rzemieślniczych, jęli otwierać przy świątyniach domy dla podróżnych. W owych budynkach, przestronnych i jasnych, zawsze dało się wynająć czystą izbę albo miejsce we wspólnej sali. Kosztowały wprawdzie słono, więcej niż w portowych gospodach, ale goście chętnie się w nich zatrzymywali, bo nie zdarzały się w nich grabieże, a i straże przychylniej patrzyły, jeśli przybysz przyczyniał się do zysków świątyni.