Выбрать главу

Tego dnia w obszernym refektarzu o posadzce wyłożonej białym marmurem i ścianach pobielonych na chwalę bogini, do posiłku zasiadły dwa tuziny podróżnych. Przy stole pozostało jeszcze miejsce na drugie tyle, choć nie był to wcale najobszerniejszy z gościnnych domów. Przeciwnie, skromnie przycupnięty na skraju portu i przesycony ostrą wonią ryb z pobliskiego targu, zwabiał raczej klientelę pośledniego znaczenia i niezbyt zamożną.

U szczytu stołu, na najzaszczytniejszym krześle pokrytym wytartym aksamitem, rozpierał się handlarz bydłem, powracający z turzniańskich targowisk. Ani chybi wdowiec, odziany w jednolity, czarny strój, ożywiony jedynie szerokim łańcuchem z litego srebra oraz równie kosztownym pasem. Raz po raz popatrywał na córkę, wysoką pannę w prostej, szarej sukni. Jej jasne włosy, chociaż zebrane w warkocze i skromnie upięte, dziwnie raziły w tej sali pełnej mężczyzn. Na najdalszym krańcu stołu, pomiędzy pustymi miejscami, przysiadł Skalmierski minstrel. Chyba nie wiodło mu się ostatnimi czasy, bo szatę miał pocerowaną i znoszone ciżmy, ale również nie zamierzał bratać się z pospólstwem. Pomiędzy nimi dwoma pomniejsi kupcy, wędrowni rzemieślnicy i kapitanowie naw, krążących po Kanale Sandalyi, pożerali rybną polewkę, bez skrępowania odkrawając sobie wspólnym nożem pajdy z wielkiego bochenka, który królował pośrodku blatu. Trafiło się też kilku najemników, postarzałych i chyba w drodze do domu po ukończeniu kontraktu, skoro postanowili się trzymać z dala od niebezpiecznych, choć kuszących portowych tawern i zamtuzów. Jedyny wyjątek stanowił młody, jasnowłosy mężczyzna w bardzo skromnym, przeszywanym kubraku, któremu towarzyszył wysoki, szpakowaty wojownik o surowej, zasępionej twarzy.

Profesji i zasobności niektórych gości nie dało się łatwo odgadnąć. Spośród nich najdziwniej wyglądał właśnie ów brzuchaty człowieczek o obliczu poznaczonym straszliwymi bliznami.

Folusznik poklepał go lekko po ramieniu.

– Nie wstydźcie się. – Rozciągnął usta w dobrotliwym uśmiechu, a jego małe, ciemne oczka niemal zginęły w fałdach tłuszczu. – Wszystkim nam było nieswojo, kiedy pierwszy raz patrzyliśmy, jak Fea Flisyon wezwała oblubieńca. Ale często to czyni, więc nawykliśmy.

– Jeno wieczorem nie zbłądźcie do świątynnych ogrodów. – Siwobrody kapitan krypy wożącej solone śledzie do portów Turznii również postanowił się wykazać znajomością światowych obyczajów. – Bo kiedy się zabawa zacznie, łatwo możecie sakiewkę stracić albo i co więcej jeszcze.

– E tam – jeden z najemników prychnął pogardliwie. – Trzymajcie się tylko z dala od chaszczy i zwady nie szukajcie z miejscowymi, a nic wam się złego nie stanie. A może nawet po omacku jakaś przyjemność się trafi. – Rzucił znaczące spojrzenie na pokiereszowaną twarz grubaska. – W tę jedną noc niewiasty Traganki swobodnie chadzają, zarówno kupieckie córki, jak i ladacznice, a każda z nich chce choć trochę poczuć się jak bogini z Białogóry, która właśnie pokłada się pierwszy raz z nowym oblubieńcem.

– Miarkujcie się, waszmościowie! – ofuknął ich ostro handlarz bydłem. – Są między nami niewiasty.

Ale jego córka wcale nie wyglądała na oburzoną. Kręciła w palcach miąższ chleba, zerkając spod opuszczonych rzęs na współbiesiadników, i raz po raz, niby to przypadkiem, popychała chlebowe kulki ku młodemu najemnikowi. Za to okaleczony człeczyna odął się na gębie jak gąsior. Blizny nabiegły mu krwią, sprawiając jeszcze bardziej odrażające wrażenie, i inni goście odwracali od nich wzrok. Tylko poczciwy folusznik, który chyba postanowił roztoczyć opiekę nad mniej obytym przybyszem, skłonił się ku niemu i zapytał troskliwie:

– A nie zatchnęliście się aby? Ości pływają w polewce.

Dziewczyna pchnęła kolejną gałkę przez blat. Tym razem pocisk śmignął naprzód i, omijając miskę z grochem, odbił się od palców jasnowłosego. Mężczyzna nie podniósł głowy. Zamyślony, gmerał łyżką w resztkach strawy. Panna ze złością ściągnęła wargi.

– Widać przecież, że nie od ości szwankuje, ale go wasze nieobyczajne pogwarki zmieszały – rzeki tonem przygany jej ojciec. – Przyzwoity człek nie może ścierpieć podobnych sprośności.

– Przyzwoitości lepiej własną dziewkę uczcie! – wybuchł niespodziewanie kostropaty. – Pod samym waszym nosem aż drobi nogami z chuci. Wstyd! Kto wie, czy do nocy doczeka, zanim się któremuś podścieli, tak się jej do chłopów chce.

W handlarza bydłem jakby piorun strzelił. Chwilę spazmatycznie chwytał powietrze, a na policzki wystąpiły mu ceglaste placki. Panienka, przeciwnie, zbladła jak kreda, ale bynajmniej się nie zmieszała. Zadarła śmiało głowę i choć zwyczaj zakazywał niezamężnym młódkom patrzeć obcym prosto w oczy, gapiła się na pobliźnionego człowieczka z jawną nienawiścią. Nie wywarło to jednak na nim większego wrażenia.

– Wszetecznice, wszędy wszetecznice – wymamrotał, a następnie jakby zapadł się w sobie i znów pochylił nad miską.

Skalmierski minstrel zabębnił palcami po blacie w rytm sprośnej piosenki. Jeden z rzemieślników podłapał ją natychmiast i zanim towarzysze zdołali go powstrzymać, wyśpiewał pół zwrotki o przygodach karczmarki, która nie przepuściła ni żakowi, ni kapłanowi, ni świniopasowi. Przy stole zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Tylko kostropaty, niezrażony całym zamieszaniem, siorbał swoją zupę. Jasnowłosy wojownik obserwował go z lekkim rozbawieniem.

– Nie będziecie wy tu mojej czci uchybiać! – wypaliła raptem panna. – Widzicie go, gardłuje kiejby wojewoda. W Żalnikach bądźcie odważni, gdzie jest wasze miejsce. No, ale tam w chaszczach się kryjecie, jako czynią odstępcy i zdrajcy!

Dalszą przemowę przerwał jej ojciec, który wreszcie doszedł do siebie.

– Zamilcz, durna! – wysyczał przez zęby.

Ale rozjątrzona dziewczyna nie zamierzała przestać.

– Nie udawajcie, tatku. Przecież dobrze widzicie, że te blizny to nie od miecza. Miał znak od bogini na gębie wykłuty…

Kupiec złapał córkę za ramię i poderwał od stołu tak gwałtownie, że przewrócił stołek.

– Dosyć, powiadam! Cichaj, dziewko, bo tak ci rzyć skroję rzemieniem, że dwie niedziele na zydlu nie siądziesz. – Popychał ją ku drzwiom, bijąc kułakiem po plecach, aż dudniło. – A nie młóć głupio językiem, bo u mniszek zamknę, gdzie cię lepiej wyuczą. Modlitwy i posługi.

Kiedy płacze panny i wyrzekania kupca przycichły w korytarzu, szpakowaty najemnik popatrzał bacznie na kostropatego. Człeczyna zbierał skórką chleba resztki polewki z miski i wydawał się całkiem z siebie zadowolony.

– Zawsze gadam – odezwał się dobrodusznie folusznik – że niewiasty są zdatniejsze do kądzieli niż do politykowania.

– Do kądzieli i do rodzenia dziatek – zawtórował mu siwobrody najemnik, rad wyraźnie, że trafia się okazja, aby całą kłótnię obrócić w żart.

– Ta już dojrzała jak śliwka. – Szyper z rudą brodą, zwajeckim sposobem splecioną w dwa warkocze, posłał znaczące spojrzenie jasnowłosemu wojownikowi. – I rozumna bestyjka. Zda mi się, że przed wieczorem już ojca udobrucha, może więc się wam trafi jakie przyjemne spotkanie w ogrodach bogini.

Okaleczony podskoczył na stołku, jakby go znienacka osa ukąsiła w zadek. Zamierzał znów coś powiedzieć, ale szpakowaty najemnik gestem nakazał mu milczenie. Głupiec, pomyślał ze zniecierpliwieniem, przy tym zanadto tu w oczy kłuje. Nie należało przystawać na owo dziwaczne spotkanie daleko w obcym kraju. Lepiej było poczekać do lipnickiej granicy i tam się dopiero z sojusznikami witać, gdzie można i kryjówkę znaleźć, i obronę w potrzebie. Nie tutaj, gdzie leda jakie słowo wystawia nas na niebezpieczeństwo i gdzie nam po prawdzie wcale ten kapłan niepotrzebny. Ani za miecz nie chwyci, ani okolicy nie zna, przewodnik też z niego żaden. Ot, zawalidroga.