Выбрать главу

Nacmierz szczerze lubił swoje siostry, lecz spoglądał na nie z pobłażliwością starszego brata, który wszedł już w wielki świat i prowadzi w kantorze poważne interesy. Nawet kochanica, którą wybrał za radą ojca i utrzymywał z pełną ostentacją, nieczęsto zaprzątała jego myśli poza miłymi chwilami, które spędzali we dwoje w jej alkowie. Dbał, aby niczego jej nie brakło i by pięknie się prezentowała w nowym powozie, sprawionym specjalnie na spichrzański karnawał. Ale zgodnie z obietnicą złożoną matce bardzo się pilnował, żeby nie przysporzyć rodzinie bękartów i miał szczery zamiar w odpowiednim czasie poślubić majętną pannę. Ostatecznie tak przecież powinno być. Nie darmo ich rodzina należała do najzacniejszych bankierskich rodów Spichrzy i od pięciu pokoleń zasiadała w radzie miasta. Nacmierz rozumiał doskonale, że kiedyś sam włoży na szyję ciężki srebrny łańcuch, który teraz dodawał dostojeństwa jego ojcu. Może nawet zostanie burmistrzem, jeśli bogowie okażą się łaskawi.

Na razie jednak nie potrafił oderwać wzroku od dziewczyny w zgrzebnej brązowej sukni. Nigdy wcześniej nie spotkał niewiasty, która z równą jak on łatwością parałaby się rachunkami, i odczuwał palącą potrzebę, aby sprawdzić, jak daleko sięgają jej umiejętności.

Podsunął jej tabliczkę, pokrytą niemal nieczytelnymi bazgrołami, którymi spichrzańscy karczmarze zwykli oznaczać zamawiane jadło i napitki.

– Czy znasz te znaki?

– Nie.

Umoczył palec w winie i szybko nakreślił na blacie kilka symboli z ksiąg bankierskich. – A te?

– Nigdy nie uczono mnie pisma – odparła z lekkim zniecierpliwieniem.

– Naprawdę? – zdumiał się. – W jaki więc sposób…?

– Nie wiem – przerwała.

Wiedziony impulsem, którego do końca nie rozumiał, ujął ją za rękę i zmusił, by na nowo usiadła za stołem.

– Pokażę ci – rzekł, po czym mokrym palcem zaczął rysować kolejne znaczki.

Wpatrywała się w nie rozszerzonymi oczami, początkowo nieufna i milcząca, z czasem coraz bardziej zaciekawiona. Roześmiała się, kiedy jej wyjaśnił, jak zapisuje się długi, i nie chciała uwierzyć, że istnieje osobny znak na oznaczenie niczego. Zadziwiły ją cząstki, a procentów w ogóle nie potrafiła pojąć, póki nie wpadł na pomysł, by opowiedzieć jej o wybieraniu zgniłków z beczki, w której co dziesiąte jabłko zepsuło się przez zimę. Na końcu śmiali się już razem z dziecięcych zagadek – o przewożeniu przez rzekę kozy i kapusty, o zaganianiu świnek do chlewika i pięciu sroczkach, które rozsiadły się na gałęziach jednego drzewa.

Skalmierskie wino zasychało na stole, przesycając komnatkę duszną, słodką wonią, a karczmarz, zorientowawszy się, co w trawie piszczy, dbał, by służące dyskretnie donosiły nowe dzbanki. Nacmierz ani spostrzegł, jak przez uchylone okiennice zaczęło wpadać popołudniowe słońce. Zapomniał, że dawno już powinien wrócić do domu. Zamiast tego skrupulatnie napełniał pucharki, a kiedy zgłodnieli oboje, kazał podać zająca w buraczkach i owoce smażone w cukrze na wety. Niekiedy jego palce stykały się na stole z dłonią kapłanki, a w miarę jak ubywało wina, dziewczyna coraz rzadziej umykała przed jego dotykiem. Co zabawne, wcale tego nie zauważył. Zanadto pochłaniało go wyjaśnianie obliczeń, choć z czasem częściej się mylił, a i jej spostrzeżenia stawały się jakby mniej trafne. Jednakże bawił się przednio. Raz po raz przecierał blat rękawem paradnego kubraka – ani przez myśl mu przeszło, że matka załamie ręce, kiedy go zobaczy – i zagłębiał się coraz dalej w ciemną puszczę arytmetyki. Wszak tyle jeszcze pozostawało do omówienia! A karczmarz wciąż dosyłał wino.

Kapłanka ocknęła się pierwsza. Za oknem niebo ciemniało i gwar na ulicy przycichał z wolna.

– Muszę iść – powiedziała, starając się jak najdokładniej wymawiać słowa.

Jej głos wydał mu się wzruszająco bełkotliwy. Dźwignął się z ławy i delikatnie przytrzymał ją za ramiona.

– Wieczór już – oznajmił – i nigdzie teraz nie pójdziesz. Cyt! – Położył jej palec na ustach i zanim zdołała się sprzeciwić, zakrzyknął donośnie: – Hej, gospodarzu!

Oberżysta pojawił się natychmiast, zupełnie jakby podsłuchiwał pod drzwiami. Obrzucił ich krytycznym spojrzeniem. Młodzi mieli zaczerwienione policzki i nabrzmiałe wargi – od wina albo innych uciech. Nawitka na włosach dziewczyny przekrzywiła się nieco, ale suknia pozostała zapięta, a Nacmierz nie zdjął nawet kubraka. Karczmarz westchnął z przyganą. Nie mieściło mu się w głowie, żeby urodziwy chłopak ze zdrową dziewuchą przez cały dzień siedzieli w jednej izbie, kreśląc winem jakieś bohomazy na stole, z zasady wszelako nie wydziwiał na przywary i zboczenia gości – o ile nie ściągali straży miejskiej i nie angażowali do swych uciech jego służby oraz inwentarza. No i pod warunkiem, że płacili. A Nacmierz płacił sumiennie.

Teraz wszakże przyglądał się gospodarzowi rozmaślonymi, nabiegłymi krwią oczami. Karczmarz obrachował szybciutko, ile dzbanów Skalmierskiego wina wypili. Oj, nie ucieszy się dzisiaj pan bankier, kiedy zoczy swego jedynaka, powiedział sobie, ale na szczęście nie był to jego kłopot.

– Zacny mój oberżysto – zaczął z namaszczeniem chłopak – macie tu na wykuszu bardzo wygodną komnatkę. To myją zajmujemy do jutrzejszego ranka.

Karczmarz załamał ręce w udawanej rozpaczy.

– Ależ, mości Nacmierzu! Ja gości mam! Wszak to Żary!

Jednakże spod oka spozierał ciekawie na chłopaka, dziwując się, skąd też wie o komnacie, do której wpuszczano wyłącznie najbardziej zaufanych i najhojniejszych gości. Jako że zwykle służyła do schadzek bogatym młodzieńcom albo i kapłanom ze świątyni, prowadziły do niej oddzielne schodki z podwórca, a z okien rozpościerał się wspaniały widok na książęcy trakt. Opłata za najem była wygórowana, ale karczmarz nie narzekał na brak chętnych, a goście mieli pewność, że wraz z wygodnym łóżkiem kupują pełną dyskrecję gospodarza i ślepotę służby.

– No, no, stary przechero! – Syn bankiera pogroził mu żartobliwie palcem i uśmiechnął się zadufanym, pijackim uśmiechem. – Już ty mi tutaj nie kręć i nie oszukuj nad miarę, tylko cenę podaj. A gości, jeśli prawdziwie tam siedzą, gdzie indziej prędko ulokuj. Jak cię znam, znajdziesz miejsce. Ot, dla zwajeckich wojów choćby garść słomy starczy.

Gospodarz zgiął się do ziemi w pokłonie, skrywając grymas zadowolenia. Potrzebował krótkiej chwili namysłu, by oszacować, ile może zażądać, aby zadowolić chłopaka, a i samemu jak najlepiej nabić kabzę. Przy tym wbrew biadoleniom żądanie Nacmierza było mu wcale na rękę, bo nadal trzymał paradną komnatkę wolną na wypadek, gdyby w przeddzień Żarów trafił się jakiś dostojny gość, gotów szczerym srebrem zapłacić za wygodę.

– Jak dla waszej dostojności – rzeki wreszcie – i po starej przyjaźni półtora złoćca.

Miał nadzieję, że wypity trunek i pożądanie przyćmią nieco rozsądek Nacmierza, srodze się jednak omylił. Kiedy szło o grosiwo, rozum bankierskiego syna bynajmniej nie szwankował.

– Co?! – Chłopak poczerwieniał na gębie jak indor i zapominając na chwilę o wpajanych mu przez matkę obyczajach, krzyknął: – A ty chamie niemyty! Ty pijawo karczmarska! Za kogo ty mnie masz? Za wiejskiego kmiota, co pierwszy raz miasto ogląda?

– Jam się… wielmożny panie… omylił – wyjąkał oberżysta, cokolwiek przestraszony wybuchem Nacmierza, który znał wszystkich bogatych młodzieńców i mógł ich skutecznie zniechęcić do odwiedzin w gospodzie. – Pół złoćca rzec chciałem… Ledwie pół złoćca dajcie, przez wzgląd na nędzę moją i drobne dzieci…