– Jakie drobne dzieci? Tych dwóch łapserdaków, co im wąs już się sypie i u rzeźnika praktykują? – wyburczał chłopak, ale gniew mu już mijał. Bez dalszych swarów sięgnął do sakiewki, wygrzebał monetę i rzucił ją gospodarzowi. – A teraz nas tam prowadźcie. Byle żywo!
Bogowie sprzyjali jednak tego dnia Jaszczykowi, bo żaden z ludzi Niecierpka nie zszedł na piwniczne schody. Przygadywali tylko sprośnie do dziewczyny i życzyli jej, aby dobrze wygodziła swemu amantowi. Nie postało im w głowie, że zdobycz, na którą polowali, beztrosko zabawia się tuż pod ich bokiem. Kiedy odeszli, Jaszczyk z obrzydzeniem zrzucił z siebie posługaczkę. Dziewczyna, dopiero co dokończywszy dzieła, nie przejęła się zbytnio jego oschłością. Od wielu lat służyła Pod Pijaną Kaczką i nawykła, że po miłosnej sprawie goście prędko przepędzali ją z łóżka. Teraz więc, choć potargana i zaczerwieniona, ze spokojem poprawiała spódnice. Skoro jednak wyciągnęła rękę do chłopaka, żeby zawiązać mu troczki od koszuli, odtrącił jej dłoń z gwałtownością, która jego samego zaskoczyła.
Posługaczka nie zwróciła na niego uwagi. Obojętnie jęła się czochrać, aż wreszcie wyłowiła dokuczliwą wszę i rozgniotła ją między paznokciami.
– Przyjdź wieczorem do Pijanej Kaczki – zwróciła się ochryple do chłopaka. – Od strony kuchni w okienko zastukaj, a u siebie cię przechowam, póki będzie trzeba. Nie pożałujesz.
Zawdzięczał jej życie, ale nagle ogarnęła go taka wściekłość i żal, że złapał za kamień i byłby jej roztrzaskał głowę, gdyby w bladoniebieskich, krowich oczach posługaczki dostrzegł choć cień zrozumienia. Ale nie. Gapiła się na niego z tępym zadowoleniem pociągowego zwierzęcia, które wykonało swoje zadanie, a teraz dopomina się nagrody. Jaszczyk wzdrygnął się. Upuścił kamień i uciekł stamtąd co prędzej, nie oglądając się za siebie.
W wąskim korytarzu Marchię minął zwierzchnik uścieskiego kolegium Zird Zekruna. Na wszelki wypadek przywarła plecami do chłodnych kamieni, zbyt wiele bowiem nasłuchała się o przekleństwie skalnych robaków, żeby choćby rąbkiem sukni otrzeć się o jego szatę.
Kiedy weszła do komnaty Jasenki, natychmiast odgadła, że coś się wydarzyło.
– Pójdziesz do miasta – odezwała się nieobecnym głosem książęca konkubina, a jej twarz była kredowobiała. – Natychmiast. Odnajdziesz Trzpienia, dasz mu to – rzuciła służebnej ciężki, wypchany trzos – i każesz zabić żalnicką kuternóżkę. Nie zamierzam jej dłużej cierpieć.
Posąg marmurowej niewiasty zalewał się rzewnymi łzami. Zarzyczka z westchnieniem ulgi opadła na kamienny rant sadzawki i rozprostowała strudzone nogi. Kolano, nienawykłe do długich przechadzek, coraz mocniej pulsowało bólem i księżniczka bała się, że niebawem zawiedzie ją na dobre. Była jednak zadowolona, choć poszukiwania zabrały jej wiele czasu, bo nie znała zupełnie miasta i lękała się zbyt często pytać o drogę, by obca wymowa nie zdradziła jej pochodzenia. Wciąż miała wrażenie, że ktoś skrada się jej śladem. Odwracała się czujnie i przystawała w podcieniach kamienic, aby przydybać szpiega, nie zdołała jednak nikogo dostrzec.
Świadomość ryzyka przyprawiała ją chwilami o zawroty głowy. Nigdy dotąd tak otwarcie nie przeciwstawiła się sługom Zird Zekruna. Co więcej, nigdy też nie poważyła się na jawne bluźnierstwo, bo przecież właśnie tak kapłani nazwaliby jej spotkanie z bratem, przeklętym przez boga i ogłoszonym jego nieprzyjacielem.
Dobrze, że w ogóle zwróciła uwagę na list alchemika z Książęcych Wiergów, nazbyt wiele podobnych znoszono bowiem do jej komnaty. Owszem, przyjęła w Spichrzy kilku mistrzów sztuk tajemnych, wszyscy jednak pozostawali na usługach księcia Evorintha – a w każdym razie księżnej Egrenne – i usiłowali wydobyć z niej tajemnicę wiecznego ognia, nie wyjawiając w zamian żadnych własnych sekretów. Już po krótkiej rozmowie potrafiła ocenić ich mierne umiejętności, a w miarę upływu czasu coraz częściej odmawiała spotkań z innymi adeptami alchemii. W zamian pozwalała, aby unosił ją gwarny rytm życia spichrzańskiego dworu i cieszyła się towarzystwem dziedzica tronu. Właściwie nie miano jej chyba tego za złe, choć w oczach dworzan widziała pogardę i pobłażanie – ot, kolejna barbarzyńska księżniczka, oczarowana najpiękniejszym z miast Krain Wewnętrznego Morza i jego złotym księciem.
A potem pewnego dnia, kiedy z nudów przeglądała korespondencję, jakaś znajoma fraza sprawiła, że uważniej przeczytała cały list. Nie znała nadawcy. Lecz wiedziona impulsem zbliżyła pergamin do płomienia świecy i ze zdumieniem patrzyła, jak ciepło wydobywa litery nakreślone sekretnym atramentem. Zaledwie kilka słów: Spotkaj się ze mną w przeddzień Żarów, w porze wieczornego bicia dzwonów, przy posągu płaczącej niewiasty. Jeśli zaś nie zdołasz, będę na ciebie czekał następnego zmierzchu w ogrodach cytadeli. Twój brat.
Z przerażeniem rzuciła list w ogień, choć przecież oczekiwała go, odkąd przybyła do Spichrzy, i wiedziała, że prędzej czy później nadejdzie. Potem zaś długo po zmierzchu zastanawiała się, czy Koźlarz – ten jej bratniebrat, którego utraciła tak dawno, że wspomnienie o nim niemal zupełnie zatarło się w jej pamięci i nie potrafiła już odróżnić, co jest prawdą, a co jedynie wyobrażeniem – domyśla się w ogóle, czego od niej wymaga.
Ale oto dotarła szczęśliwie na wyznaczone miejsce i pozostało jej jeszcze dość czasu, aby odpocząć i napatrzeć się na mieszkańców Spichrzy, zajętych gorączkowymi przygotowaniami świątecznymi. Robotnicy w wypłowiałych koszulach pochłaniali pospiesznie wieczerzę – miskę gęstej polewki i chleb bez okrasy – przy długich stołach, rozstawionych wzdłuż fasad karczem. Dostojne mieszczki w wysokich, białych kornetach i suto marszczonych sukniach wracały ze sprawunkami z niezliczonych kramów, które wychylały się ze wszelkich zaułków i zakamarków. Ulicznicy obrzucali się grudkami błota i nieczystościami wyłowionymi z rynsztoków. Żebracy krążyli wśród tłumu, głośno domagając się jałmużny. Na niskich schodkach przed wejściami do kamienic i w otwartych oknach kramów zastygły stare kobiety w żałobnych sukniach, a żaden z przechodniów nie wymykał się ich bacznemu, surowemu oku. Gdzieś z tyłu przetoczyła się hałaśliwa gromadka żaków.
Księżniczka poprawiła na ramionach samodziałowy płaszcz, którego użyczyła jej kapłanka Zird Zekruna. Miała nadzieję, że dziewczynie uda się zmylić ślady wśród mrowia przybyszów na Żary i szczęśliwie umknąć spod władzy Kiercha. W każdym razie, powiedziała sobie Zarzyczka, dostała dość srebra, żeby kupić przyszłość, i to wcale zasobną. Oczywiście jeśli wcześniej nie złapią jej Pomorcy. Wówczas nie będzie żadnej przyszłości – ani dla niej, ani dla księżniczki.
Nagłe szarpnięcie za rękę strąciło jej kaptur z głowy, odsłaniając długie, splecione w warkoczyki włosy. Zaskoczona, obróciła się z okrzykiem, przekonana, że znalazła ją straż kapłańska lub co najmniej książęcy strażnicy. Ale nie. Stała nad nią czarnowłosa, bardzo powabna dziewczyna w głęboko wydekoltowanej sukni, która nie ukrywała jej bujnych, śnieżnobiałych wdzięków. W tej chwili jednak twarz nieznajomej wykrzywiał grymas wściekłości, a na policzkach wystąpiły czerwone cętki.
– A ty wywłoko plugawa! – rozdarła się niskim, schrypniętym głosem. – A żeby ci trąd i wstydliwa choroba przyrodzenie stoczyły. Czego tu niby szukasz? To moje miejsce.
Księżniczka wpatrywała się w nią oszołomiona. Wokół natychmiast zaczęli gromadzić się gapie, zwietrzywszy sowitą porcję darmowej rozrywki.
– Nazłazi się ich ze wsi, jedną w drugą paskudna i kostropata – jazgotała dalej czarnowłosa – a chciwe na zarobek takie, że za ćwierć miedziaka albo wianek cebuli wyonacyć się dają jak owce.
Wśród tłumu ktoś parsknął śmiechem. Zarzyczka rozejrzała się w desperackim poszukiwaniu drogi ucieczki. W każdej chwili ktoś mógł ją rozpoznać, a dziewczyna w wydekoltowanej sukni wciąż stała nad nią jak kat, wsparta rękami pod boki.