Выбрать главу

– No, co tak, durna, oczy wytrzeszczasz, jakbyś języka zapomniała w gębie? – wysyczała ze złością. – Do krów, do gnoju, skoro się po ludzku odezwać nie potrafisz! Widzicie ją! Włosy jak szlachcianka zaplotła i już jej się zdaje, że wszystko może.

– Kiedy ja… – ośmieliła się wtrącić księżniczka.

– To moje miejsce, powiadam! – przerwała jej wrzaskliwie tamta. – Od Trzpienia je za uczciwe srebro kupiłam, bierz więc dupę w troki i szoruj stąd, zanim ci te bure kłaki ze łba powyrywam. Powiadam, trzeba było u siebie w gnojowniku polegiwać, a nie w Spichrzy chłopów nęcić, szkarado jedna!

Wśród gapiów panowała coraz większa wesołość, a osłupiała Zarzyczka dopiero przy ostatnich słowach zrozumiała, że oto uznano ją za wiejską, wędrowną ladacznicę. Krew w niej zawrzała. Bez namysłu strzeliła dziwkę w twarz, wkładając w ten cios całą swoją urażoną dumę. Niespodziewająca się tego czarnowłosa zamachała rozpaczliwie rękami, lecz nie zdołała odzyskać równowagi i wpadła do fontanny.

Korzystając z zamieszania, Zarzyczka jęła się przeciskać między tłuszczą. Zadyszana z wysiłku i przestraszona rzuciła się w najbliższy zaułek i zaraz skręciła w bramę. Szczęśliwie natrafiła na przechodnią kamienicę. Przemknęła przez kilka podwórek, wąskich, ocienionych drewnianymi wykuszami i galeryjkami wspartymi na pociemniałych ze starości palach. Bose dzieciaki w umorusanych koszulinach przyglądały się jej z zadziwieniem, a kobiety piorące w wielkich baliach bieliznę, z przyganą odwracały wzrok od jej długich włosów. Pospiesznie naciągnęła kaptur i poszła dalej.

Nie spostrzegła, że jednonogi żebrak, który wcześniej tkwił obok sadzawki, wysunął spod łachmanów drugą nogę i, cudownie ozdrowiały, pokuśtykał jej śladem.

* * *

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, barwiąc na czerwono fasady kamienic. Połyskiwało na halabardach strażników i siekierach cieśli powracających z portu, rozpłomieniało wieńczące rynny rzygulce i metalowe ozdoby na lektykach dworek, pełgało po pancerzach zbrojnych i naszywanych srebrną nicią płaszczach zasobnych mieszczek. Wysoko, na schodach prowadzących do książęcej cytadeli, Przemęka obrócił się i spojrzał na kłębiącą się poniżej, wielobarwną ludzką ciżbę.

– Zupełnie jak ryby w morzu – powiedział z cicha. – Ciekawym, kto się wymknie cało, a kogo dziś bogowie ułowią w swoje sieci.

ROZDZIAŁ 24

Marchia obracała w palcach prawie już pusty kubek. Wino, choć mocne i zaprawiane gorzałką, dzisiaj zaledwie gasiło pragnienie, nie dając żadnej wesołości. Ponieważ jednak Trzpień przypatrywał się jej bacznie, przepijała do niego mężnie i odpowiadała na dobroduszne zaczepki jego nielicznych towarzyszy. Była w izbie jedyną białogłową. Zwykle wokół żebraczego starosty pałętało się kilka dziwek, ale on nie miał zwyczaju przypuszczać ich do konfidencji, a w przeddzień Żarów miasto oferowało zbyt wiele możliwości zarobku, by ktokolwiek – żebrak czy ladacznica – obijał się bezczynnie w gospodzie. Dlatego Trzpień pozostawił sobie tylko paru przybocznych, wielgachnych chłopów. Na wypadek gdyby jakiś inny herszt postanowił skorzystać z okazji i utrupić go po cichutku, nosili nabijane żelazem pałki i ukryte wśród przyodziewku długie noże.

Na znak Trzpienia oberżysta znów napełnił kubki. Żebraczy starosta przyglądał się z aprobatą, jak Marchia duszkiem wychyla trunek.

– Żłopiesz niby furman, moja panno – zakpił bez złośliwości. – Zda mi się, że mąż będzie miał w tobie przy dzbanie nie byle przeciwnika.

Dziewczyna uśmiechnęła się z wysiłkiem. Wiedziała, że opryszek lubi ją – oczywiście na swój sposób i póki mu się to opłaca. Gdyby ktoś mu zaoferował dobrą cenę, bez namysłu kazałby jej skręcić kark, wrzuciwszy ją wpierw do komórki, aby żebracy poswawolili sobie do woli. Trzpień nie zwykł przegapiać choćby najmniejszej korzyści.

Teraz jednak wydawał się kontent. Nie dopytywał się nawet natrętnie, co ją sprowadza, a Marchia zwlekała, dziwnie strapiona wypadkami dzisiejszego poranka. Bała się. Wprawdzie i wcześniej zdarzało się jej najmować zbirów, ale tym razem szło o księżniczkę. Dziedziczkę tronu Żalników i zakładniczkę osławionego Wężymorda. I służka rozumiała wyśmienicie, że śmierć Zarzyczki nie przejdzie bez echa.

– No, nie wzdychaj mi tu, panna, i jak cielna krowa nie stękaj. – Trzpień zniecierpliwił się w końcu. – Coś taka struta, jakbyśmy mieli samą księżnę Egrenne trzepnąć? – Zarechotał głośno, rad z własnego konceptu. – Niby czemu nie? Jeśli zapłata będzie stosowna…

– Zapłata będzie stosowna – służebna rzuciła na blat trzos, prawie tak długi jak jej przedramię – bo drugie tyle po robocie dostaniecie.

Trzpień spoważniał, w lot pojmując, że sprawa jest niebłaha.

– Kogo zatem? – Zważył w dłoni wypchaną sakwę.

– Zarzyczkę – odparła Marchia. – Żalnicką księżniczkę.

W ciszy, jaka zapadła w gospodzie, wyraźnie dało się słyszeć brzęczenie much i ciurlikanie trunku przelewającego się w trzewiach Trzpienia.

– A to mi siurpryza – rzekł powoli żebraczy starosta. – Aż zadziwienie bierze, ilu możnych tego świata pęta się dzisiaj po ulicach naszej biednej Spichrzy.

* * *

Kiedy Jaszczyk wpadł do gospody przy szpitalnym murze na tyłach klasztoru Cion Cerena, w środku wciąż biesiadowało zaledwie kilku jałmużników. Rozejrzał się trwożliwie, czyi tu nie dotarł któryś z poszukujących go zbirów. Na szczęście dostrzegł jedynie stałych bywalców, nie rozpoznał tylko dziewczyny przy Trzpieniu. Nie wyglądała na jedną z ladacznic, które pętały się wokół żebraczego starosty, jej suknia nie odsłaniała zbyt wiele, nadto siedziała z dala od gospodarza, na samym skraju ławy. Herszt słynął z ostrożności i z pewnością nie dopuściłby do siebie nikogo obcego, tak więc po krótkim namyśle Jaszczyk uznał, że nie musi się jej obawiać. Na wszelki wypadek przemknął boczkiem w głąb izby, gdzie spodziewał się w końcu ujrzeć człeka, którego od rana na darmo poszukiwał.

Nie znalazł go tam jednak. Zagadnięty oberżysta wzruszył obojętnie ramionami i bez słowa poczłapał dalej. Nie żywił szczególnego szacunku dla wyrostka, który zachodził tu rzadko i skąpił grosza na garniec piwa. Zeźlony Jaszczyk opadł na stołek i począł nerwowo gryźć kłykcie. Dwaj pleczyści kamraci Trzpienia przypatrywali się temu z kpiną, wymieniając po cichu złośliwe domysły, co też mogło tak dalece poruszyć chłopaka. Jego służba u kapłana Zaraźnicy od dawna wzbudzała tutaj plugawe przypuszczenia, toteż policzki Jaszczyka czerwieniały coraz bardziej. Wreszcie nawet Trzpień nie wytrzymał i skinął na karczmarza. Jego towarzyszka śmiała się otwarcie.

– Dajże no dzieciakowi kubek, wszak widać, że potrzebuje trunku! – zakrzyknął.

Chcąc nie chcąc, Jaszczyk podreptał do stołu herszta. Choć głowę miał zaprzątniętą własnymi zmartwieniami, rozumiał, że jeśli istotnie polowała na niego szajka Niecierpka, nie powinien zniechęcać żebraczego starosty, który w razie czego mógł go wziąć w obronę przed hyclami. Wychylił szybko kubek i wymamrotał kilka słów podziękowania.

– Cóżeś to taki markotny, dziecino – zagaił żartobliwie Trzpień – jakoby ci ktoś ogona przydeptał?

– A z czego tu się cieszyć? – wybuchnął chłopak. – Szczuracy na miasto idą, powroźnicy ludzi na ulicach chwytają, a na mnie nastaje szajka Niecierpka.

Przywódca spichrzańskich jałmużników uniósł brwi, słysząc imię znienawidzonego rywala. W tejże samej chwili do gospody wpadł zadyszany chłopczyk, liczący sobie najwyżej półtuzina lat. Zapewne służył żebraczemu bractwu za gońca, bo przemknął się w biegu między strzegącymi drzwi drabami, oni zaś nie uczynili ni jednego gestu, aby go zatrzymać.

– Czerniec wiadomość przesyła – wychrypiał, przypadłszy do Trzpienia – że ją znalazł przy książęcym trakcie, wedle Płaczki.

Herszt spojrzał wymownie na dziewczynę, lecz żadne z nich nie uznało za stosowne wytłumaczyć czegokolwiek Jaszczykowi. Trzpień przywołał skinieniem jednego z oprychów i szeptał z nim przez moment.