– Zabrali moich do Wiedźmiej Wieży – poskarżył się Jaszczyk.
Dziewczyna uniosła lekko brew, lecz nawet na niego nie zerknęła.
– Miałeś wprowadzić mnie do cytadeli – przypomniała, wciąż taksując wzrokiem przechodniów.
Jaszczyk zaniemówił. Ona o nic nie dba, zrozumiał. Choćby cała Spichrza wypaliła się jak gliniana skorupa, za jedno jej. Przejdzie przez popiół, otrząśnie chodaki i ani się obejrzy za siebie.
Z nagła łzy, głupie, zdradliwe, zakręciły mu się w oczach.
– Jakże wy tak możecie? – niespodziewanie ujął się za nim kapłan, odwracając się ze złością ku dziewczynie. – Widać przecież, że chłopak ledwo żyw.
– Lecz wciąż żyw, choć przepowiedziałam, że śmierć swoją w liście Mierosza przeczytał – zauważyła beznamiętnie Szarka. – Teraz nie czas rozpaczać. Trzeba stąd co rychlej uchodzić. – Nieznacznie skinęła brodą ku wyłaniającej się z Bramy Solnej grupie powroźników.
Oprawcy przystanęli, przyglądając się popisom błazna, i choć wśród gapiów nie powstało żadne wyraźne zamieszanie, w jednej chwili zrobiło się wokół nich nieco przestronniej. Pomimo strachu przed wiedźmami i najazdu szczuraków mieszczanie obawiali się powroźników równie mocno, jak ściganego przez nich plugastwa.
– Ilu ich jeszcze się do miasta zlezie? – wybuchnął piskliwie kapłan.
– Wielu – odparła rzeczowo. – Idę o zakład, że wasz dom nie był ostatnim, który dziś spłonie. Nie – potrząsnęła głową – nim odmieni się księżyc, Spichrza będzie jasna od stosów. Patrzcie!
W piosenkę wesołka wkradło się babskie zawodzenie i spod łuku bramy wyłonił się orszak pogrzebowy. Drobny, sterany konik ciągnął furę, słabo zaścieloną sianem, z zawiniątkiem pośrodku. Wśród ludzi poszedł szybki szum:
– Szczuracy! Szczuracy!
Ano, pomyślał Jaszczyk, wnet zaczną ludziska trupy do miasta zwozić i pochówki szykować, choć z tych pomordowanych nie więcej zostało jak przygarść kości dobrze przez zwierzołaków obgryzionych.
– Wiedźmy to wszystko uczyniły! – zakrzyknął ktoś. – Z wiedźmiego poduszczenia szczuracy nas prześladują.
Zimny dreszcz przeszedł Jaszczykowi po grzbiecie i raptem z okrutną jasnością pojął, że nigdy już nie ujrzy matki ani sióstr. Cokolwiek skłoniło powroźników, aby je pojmali, rozjątrzeni najazdem szczuraków mieszczanie nie uspokoją się, póki nie zobaczą czerwonej krwi. Winni zostaną więc odnalezieni i przykładnie ukarani, a wszak nikt tak uciesznie nie płonie, jak wiedźmy – bez różnicy, i te prawdziwe, i te, które jako żywo czarami nie zawiniły.
Błazen urwał śpiewkę w pół zwrotki, jedynie tamburyn zagrzechotał jeszcze kilka razy. Dziewczyna z bębenkiem zamarła z uniesioną dłonią. Karawan pomału toczył się w dół, aż w końcu zawodzenie żałobniczek przemieszało się z przyciszonymi okrzykami biedoty, która w bocznych uliczkach świętowała wigilię Żarów.
U Bramy Solnej sposępnieli ludzie rozchodzili się powoli.
Odblask pochodni padł na twarz Szarki i wtem Jaszczykowi zdało się, że zza jej pleców bije pożar, że dom za nią stanął w ogniu, że cała Spichrza gorzeje. Nie wiedział, skąd mu się biorą takie myśli, lecz niespodzianie przypomniał sobie opowieść o jałowym polu, na którym umierali Stworzyciele. Opowieść o Annyonne… „I czarne kruki oznajmiały jej przyjście i pożoga głosiła jej imię”.
– Przez was to wszystko – zwrócił się do niej. – Przez was niby zapowietrzeńców nas tropią a ścigają. Bo czym matka moja zawiniła, że ją do Wiedźmiej Wieży powleczono na zatracenie? Albo siostry? Cóż one uczyniły? Ja sam winien, boście mnie złotem zwiedli i pieszczonymi słowy.
– Jaszczyk! – upomniał go kapłan.
– Przez wasze kapłańskie spiski – ciągnął coraz gwałtowniej chłopak. – Przez urąganie księciu, przez zmawianie się ze zwajeckimi bluźniercami. No co się tak gapicie? – prawie wrzasnął na zdumionego Krotosza. – Nie wiecie, kogo ona w Spichrzy szuka? A Suchywilka, zwajeckiego kniazia, nikogo innego! I niech go sobie znajdzie, mnie to już za jedno. Do żebrackiej gospody wedle szpitala Cion Cerena idźcie i o karła pytajcie, on was do cytadeli wprowadzi. I niech was wieczny ogień pochłonie!
I przekleństwo, i obelga spłynęły po niej bez śladu. Odwróciła się i odeszła szeroką ulicą, tylko rozrzucone na plecach włosy mignęły jeszcze raz z daleka. A kiedy skryła się w tłumie, cała wściekłość i gorycz opuściły nagle Jaszczyka.
– Czemuż ją wasza bogini wybrała – spytał żałośnie – gdy ona do samej śmierci podobna?
– A po cóż nam to wiedzieć, Jaszczyk? – martwym głosem powiedział Krotosz. – Chodźmy już lepiej. Chodźmy.
A potem wsparli się o siebie, znękany człowiek w brudnym płaszczu i chudy, obdarty wyrostek, i pokuśtykali ku Bramie Solnej. Dobrze podchmieleni pachołkowie ani na nich spojrzeli, ruszyli więc dalej, za mury miejskie, poprzez błonia rozżarzone od ognisk pątników. Droga była pełna wędrowców nadchodzących do Spichrzy na Żary, a oni mozolnie szli w przeciwnym kierunku. I żaden nie obejrzał się, póki miasto i Jaskółcza Skała nie zniknęły w oddali.
Przycupnięta w zaułku nieopodal ogrodów cytadeli Marchia niecierpliwie mięła w palcach rękaw sukni. Dopiero teraz, z dala od żebraczej gospody, poczuła brzemię wypitego trunku. Kręciło się jej w głowie, a przy najsłabszej wrzawie od strony książęcego traktu całym ciałem wstrząsało niekontrolowane drżenie. Czekała. Jasenka chciała mieć pewność, że sprawa została załatwiona i Marchia nie śmiała się jej pokazywać, póki nie dostanie wiadomości, że kamraci Trzpienia zdołali ukatrupić księżniczkę.
Ale czas mijał i powoli cienie się wydłużały, aż wreszcie przesłoniły kamienne dno ulic. Marchia objęła się ramionami, lecz chłód tkwił znacznie głębiej, w jej sercu. Ani spostrzegła, kiedy zaczęła spazmatycznie łkać, i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że te urywane, piskliwe dźwięki wydobywają się z jej ust. A wtedy przeraziła się naprawdę, nigdy wcześniej bowiem życzenia Jasenki nie przyprawiały jej o podobne przerażenie.
Dzisiaj wszelako była dziwnie poruszona. Nie, nie litowała się bynajmniej nad żalnicką kuternóżką, która w oczach Marchii była równie wyniosła i bezużyteczna, jak inne damy z cytadeli. Ale raptem zdała sobie sprawę, że śmierć Zarzyczki stanie się początkiem wiru, który nader łatwo może ją pochłonąć. Trzpień miał rację. Bogowie ciasno splątali swe sieci, skoro tak wielu spomiędzy władców Krain Wewnętrznego Morza ściągnęło tego roku na spichrzańskie Żary. A Marchia tkwiła gdzieś pośrodku, zupełnie bezbronna i zbyt omotana własnym strachem, by w porę dostrzec pułapkę.
Podniosła się gwałtownie, płosząc szarego kota, który wylegiwał się na nadprożu. Zwierzak pierzchnął ze straszliwym wrzaskiem w dół uliczki. Marchia pobiegła za nim, pierwszy raz tego dnia pewna, że czyni właśnie to, co należy uczynić, i nie zatrzymała się, aż pod warsztatem rymarza. Na dole było już ciemno, ponieważ w wigilię święta majster skończył o zmierzchu robotę i odesłał czeladników na spoczynek, ale na piętrze, gdzie mieszkał wraz z rodziną, okna pozostawiono szeroko otwarte, a z wnętrza bił ciepły poblask lamp. Dziewczyna chwilę wsłuchiwała się w gwar rozmów, usiłując wyłowić jeden głos spośród wielu. Nie chciała stanąć przed rodzicami ukochanego rozczochrana i w przybrudzonej sukni, więc wykrzyknęła cicho jego imię, aby go wywołać na ulicę. Skoro jednak nie odpowiedział, nabrała garść żwiru i rzucała drobnymi kamykami w okiennicę, póki mała, jasnowłosa dziewczynka, niechybnie siostra, nie wychyliła się ciekawie z kuchennego okna.
– Drotnika szukam! – krzyknęła Marchia, a mała skinęła głową na znak zgody i gestem pokazała, aby dziewczyna bocznym wejściem przemknęła się na wewnętrzne podwórko.