Выбрать главу

Nikt mu nie odpowiedział. Tylko Trzpień, starosta żebraczy, zerknął nieprzyjaźnie spod najeżonych, szpakowatych brwi.

– Nie strach wam tak z pełną sakiewką po ciemnicy łazić? – spytała, kiedy zanurzyli się w zapuszczone, błotniste uliczki.

Karzeł przeskoczył nad rynsztokiem i skręcił w jeszcze mroczniejszy i bardziej cuchnący zaułek.

– A tobie, dzieweczko, nie strach było do żebrackiej gospody iść? Coś ty sobie myślała? Że jałmużnicy brzeszczota się przelękną? Akurat. Siedzi tam teraz Trzpień z kamratami i duma, czy w nagłej potrzebie potrafisz obracać mieczami, czy jeno hałasu narobisz. A jako że Trzpień człek jest rozważny, przed końcem trzech kolejek ni o krok się nie ruszy. Tak czy owak, iście niewieścia głupota do żebraczej karczmy nocką przyłeźć. Ale nie troskaj się, dzieweczko. – Zarechotał złośliwie. – Wielki przymiot u niewiasty głupota i ogromnie w nim dobry pan Evorinth gustuje. Może i w tobie zagustuje…

Popatrzył na nią wymownie. Ponieważ Szarka milczała, kopnął tylko z zamachu kamień, który z pluskiem wpadł do rynsztoka.

– Jako rzekłem – rozwodził się dalej – może pokosztujesz łask naszego dobrego pana… Jeno nie tej nocki, bo drabi bardzo wejścia pilnują. Z rana czterech za niedbalstwo kijami obito, tedy się przykładają, jak rzadko. Za to jutro igry będą, do pierścieni gonienie i maskarada wielka dla księżniczki zgotowana. Żadna sztuka jedną białogłowę więcej wprowadzić, kiedy się ich tam mrowie całe zleci.

Nagle niebo nad nimi rozbłysło purpurowymi ogniami. W pałacu księcia Evorintha rozpoczęła się wieczorna biesiada. Karzeł przystanął, zadarł głowę.

– Rok cały je ogniomistrze dla naszego zacnego księcia sposobili – rzekł z żalem karzeł. – A dziś ledwo kto spojrzy, tak naród szczurakami poruszony.

Jak gdyby w odpowiedzi, jakiś podochocony człek opuścił pośrodku ulicy pludry i począł lać wyniosłą strugą ku niebu, na którym z sykiem wybuchały barwne fontanny ognia.

– Po sprawiedliwości to nie wiem – Szydło poskrobał się po perkatym nosie – gdzie powinniśmy na nockę przylgnąć. Ludzie zestrachani, powroźnicy ulice przepatrują i po omacku jakiś ciołek może mnie jako zwierzołaka sprawić. Nic, nocka letnia, w ogrodach zatem legniem i do świtu przedrzemiemy. Ale wcześniej zdałaby się jakowaś wieczerza. Książę pan nasz dobry pątnikom jadło rozdaje… a i miastu po drodze się przyjrzysz, boś, widzę, nie z naszych.

Szli przez ulice, oświetlone już jasno na Żary. Ale jako że prawie każdy w Spichrzy potracił krewniaków, częściej mijali domy na głucho zamknięte i obleczone kirem niźli ubrane kwieciem. Za zatrzaśniętymi oknami mieszczańskich kamienic zawodziły płaczki, a jednocześnie ulicami włóczyły się gromady tałatajstwa spojonego winem, które książę pan kazał u bram zamkowych darmo wydawać; opoje ryczeli przy tym srodze i złorzeczyli szczurakom. Nie brakło też pątników w ciemnych, podróżnych płaszczach, którzy, z dala na święto zjechawszy, ani o zwierzołaków dbali, ani myśleli zachować żałobę.

Przez wąską furtkę Szarka i niziołek wychynęli na przestronny bulwar, po obu stronach obwarowany wielkim murem, i zaczęli się wspinać ku świątynnej wieży oraz jasnym od pochodni murom cytadeli. Karzeł maszerował raźno, nie zaczepiając nikogo, nie robiąc nawet małpich min do książęcych drabów.

– Tu już nie miasto, jeno świątynny trakt – objaśnił zdziwioną dziewczynę. – Na nim Servenedyjki pokoju pilnują. – Wskazał brodą nadciągające od strony świątyni wojowniczki.

Jechały środkiem drogi, a zarówno pątnicy, jak i szlacheckie orszaki pospiesznie ustępowali im miejsca. Servenedyjki nie przyglądały się nikomu w szczególności, obojętnie wyprostowane na grzbietach krępych, łaciatych koników. Nosiły się srebrno i niebiesko. Twarze miały poznaczone siną farbą w wężowe sploty, na nogach obcisłe, niebieskie nogawice, na kolczugach zaś sute płaszcze podbite białym futrem. Nawet rękawice i wysokie buty z wywiniętymi cholewami zabarwiono kosztownym, spichrzańskim błękitem. Przy pasie każda nosiła zgrabną szabelkę w srebrzystej pochwie i buzdygan.

Wędrowcy na trakcie jakoś ścichli i spokornieli. Matki zasłaniały oblicza dzieci, by nie padł na nie wzrok wytatuowanych wojowniczek, mężczyźni skwapliwie liczyli kamienie w bruku.

– Zwierzchnik świątyni je najął – tłumaczył niziołek. – Będzie ze trzy tuziny lat, jak się norhemni przedarli za Góry Żmijowe, jeszcze za starego księcia. Okolicę doszczętnie spustoszyli. Ludzi mnóstwo w niewolę pobrali, wojsko dobrego pana znieśli i popod samą Spichrze podciągnęli. Wtedy właśnie kapłani Servenedyjki sprowadzili. Zrazu jedną, dwie kopy, bo ludzie się ich strachali okrutnie. A potem i książę zaczął je najmować. Teraz w każdej cytadeli stoją, co rok więcej ich z gór spływa.

– Skąd są?

– Kto je tam wie? Werbownicy szukają ich za Górami Żmijowymi, ale jeszcze dalej na zachodzie siedzą. Do księżyca pono niby wilkowie nocami wyją i cześć mu oddają. A gniewliwe bardzo i zaciekłe, tedy się nie gapcie.

Niezatrzymywani przeszli nisko sklepioną bramą, jak wyłuszczył karzeł, czwartą z jedenastu furt, które bronią przystępu do świątyni Śniącego. Na trakcie panował gwar wielki i odświętne zamieszanie. Spod murów dziady hałaśliwie nawoływały miłosierdzia i jeszcze hałaśliwiej przeklinały skąpych darczyńców. Przekupnie wciskali pątnikom poświęcone w przybytku miedziaki z wizerunkiem boga, które ponoć chronią od nagłej śmierci. Trzech wsadzonych w gąsiory i dobrze już poturbowanych wyrostków, co kradli na błoniach pod miastem, niezdarnie osłaniało się przed rzucanymi przez krewkich pątników kamieniami. Nieopodal bramy wkopano solidny pal. Tkwiło na nim nieźle przegniłe i przez ptactwo napoczęte niewieście ścierwo. Przechodzący przyglądali się mu z mieszaniną ciekawości i trwogi.

– Powisi, póki nie zgnije ze szczętem. Książę na gardle przykazał karać, kto by zdjąć próbował. – Karzeł pochwycił pytające spojrzenie Szarki. – Chłopka dziecię własne w kotle na strawę uwarzyła i do Spichrzy przed gniewem pańskim zbiegła… Głód pod miastem takowy, że rychło ludziska ziemię żreć zaczną, tedy chłopstwo zbiega, kędy może. A baba głupia była, głupia straszliwie. Ani się próbowała zapierać. Dziecisków w obejściu dziewięcioro, gadała, a wszystkie ledwo zipią, tedy my z chłopem uradzili, coby najdrobniejsze na karmę uwarzyć. Jak uradzili, tak uwarzyli. Ale widać, strawa im na zdrowie nie poszła.

– To i chłopa na pal nawlec należało – rzekła Szarka.

Karzeł skrzywił się szyderczo.

– A, z nim zgoła inna sprawa. Bo widzicie, dzieciak, jako i każde inne żywiszcze w obejściu, ojcowskiej władzy podlega. A władza to surowa, nieugięta, choćby i życie zabrać może. Zatem chłop był w prawie własnego dziecięcia mięso żreć i karać się go nie godzi, choć nikt rozsądny nie pochwali podobnego splugawienia. Ale niewiastka matką jest i matczyna w niej powinność. Znaczy się, dziecię winna miłować i nad życie własne przedłożyć. Sami widzicie: durne prawo, ale prawo. Przeto babę na pal nawlekli, a chłopa luzem puścili.

Przed piątą bramą Książęcy Trakt rozszerzał się nieco, tworząc obszerny, podłużny dziedziniec. Mury były tu równie solidne, jak wcześniej, ale wprawne oko rozpoznawało w niektórych miejscach odmienną cegłę.

– Opactwo tu kiedyś stało potężne – znów się odezwał niziołek.

– Sławne prawie jak sama świątynia. Książę nieboszczyk chętniej przychylał ucha tutejszemu opatowi niźli zwierzchnikowi świątyni, z czego do okrutnej waśni przyszło między kapłanami. Choć może nie godzi się u mężów świątobliwych dorozumiewać równie niskich pobudek, i może nie o książęcą łaskę, ale o większe rzeczy się poswarzyli, znaczniejsze… – Zamarkował nabożną minę i zaraz wykrzywił się wstrętnie. – Znaczy się, o gacie.

Kilku drabów przystanęło, przysłuchując się ciekawie słowom niziołka. Ale wszyscy wiedzieli, że słudzy księcia nie przepadają za strażnikami świątynnymi, toteż karzeł wcale się nie stropił i dalej radośnie wygadywał na mnichów.