Wrzaski były nazbyt donośne, by zwiastowały pospolity tumult czy kłótnię dwóch grup wrogich czeladników. Czasami przebijał przez nie znajomy szczęk żelaza.
Ktoś walczył na trakcie. Najpewniej wielu ludzi, dobrze wprawnych w żołnierskim rzemiośle.
Przemęka spojrzał przeciągle na żalnickiego księcia.
– Wedle muru dziewki tańsze – powiedział Koźlarz. – I nadobniejsze.
Na jedno mgnienie czerwieniecki wojownik ułowił wyraz jego oczu, kiedy dziedzic żalnickiego władztwa obracał się plecami do miejsca, gdzie, jak obaj sądzili, zarzynano właśnie jego siostrę – przez głupotę brata zwabioną w pułapkę, która lada chwila mogła zacisnąć się także wokół ich szyi.
Ladacznica w czerwonej sukni wykrzywiła się szpetnie i uczyniła w ich kierunku znak, którym w Spichrzy szydzono z sodomitów.
Zarzyczka przestała nadążać za ruchami mieczy. Chciała zamknąć oczy. Nie patrzeć. Nie słuchać przedśmiertnego charczenia. I nie potrafiła.
Odrąbana u nasady ramienia ręka w łosiowej rękawicy spazmatycznie przykurczyła palce i zdawała się pełzać między nogami walczących. Jasnowłosy młodzik potknął się, zawahał. I wtedy rudowłosa wojowniczka go zahaczyła. Samym piórem. Nisko, nad plecionym z rzemieni pasem. Chłopiec zwiotczał, osunął się na ziemię, ledwo pięć stopni od Zarzyczki. Nawet nie krzyknął. Próbował tylko wepchnąć z powrotem do brzucha wnętrzności, co mu się wylewały razem z krwią i żółcią z rany.
W przelocie mignęły Zarzyczce wielkie, zielone oczy tamtej niewiasty. I twarz. W poświacie letniej, czerwonej nocy wydawała się blada niczym oblicze topielicy. Posiniałe, zagryzione wargi. Gładko kuta obręcz na czole.
Berserkerski szał, odgadła z grozą księżniczka. Bitewne szaleństwo.
To już nie była ta drobna, brunatnowłosa dziewuszka wciśnięta w załom muru, zmartwiała z przerażenia. Ani kohorta tałatajstwa, niewprawnie robiąca mieczami. Nie wyrostek z wyprutymi wnętrznościami.
Tylko skrwawiona, odrąbana toporem od tułowia, głowa Dumenerga na zamkowym ostrokole. I sprośne śpiewki wojowników ucztujących wokół ognia na dziedzińcu. Zimowa noc. Czarnowłosy chłopiec, równie jak ja pijany i bardziej jeszcze przerażony. Zaślubiny.
Ogień pod dworzec przed świtem podłożony. Śmiech Jill Thuer, kiedy odepchnęły mnie od niej piaski, piaski i woda. Wataha wilków na śniegu.
Samotnie płaczę w rozległej, chłodnej sali. Dogasają płomienie, brązowa suka zagłada mi w twarz.
Dumenerg. Jill Thuer. Mokerna. Jedno po drugim.
Zimne, zębate ostrze.
Jak modlitwa.
– Nie będę niczyją miotłą, by nią śmiecie wymiatać…
Czy ja kiedykolwiek miałam wybór, Eweinrcn? Czy tylko niby frygą mną obracano?
Pobojowisko. Kwik pokłutego sulicami konia. Łuna nad skrajem nieba.
Spadające gwiazdy.
Mokerna przygwożdżona do ściany dwoma mieczami, przygwożdżona do gobelinu, na którym falują niebieskie trawy. Jej usta rozwarte do krzyku, ciemne pęknięcie pośrodku twarzy.
A gwiazdy wciąż spadają. Bez końca.
Ból. Tępy, obmierzły ból, co na skroś rozdziera trzewia.
– Ci, którzy godnie nie żyli – powiedziałeś.
I wszystkie moje siostry martwe, co do jednej… Wysoka, chłodna fala. Żółć w ustach.
Niecierpek ze zdumieniem przyglądał się, jak rudowłosa dziewczyna masakruje na schodach cytadeli bandę Trzpienia. Zakrzywione miecze w jej dłoniach połyskiwały w zachodzącym słońcu. Kiedy jednym cięciem rozpłatała szyje dwóch żebraczych kamratów, poczuł, że ów bardzo długi dzień dobiega wreszcie kresu. Nie odrywał oczu od wojowniczki. Znów przemknęła się między napastnikami tak gładko, jak tancerka z jarmarcznej budy pląsa z niedźwiedziem, po czym rozorała ostrzem brzuch młodego rabusia. Niecierpek rozpoznał w nim stręczyciela, wciąż po chłopięcemu butnego i pewnego swych przewag. Trzpień zaledwie trzy miesiące temu przypuścił go do komitywy. Ale to nie była karczemna bójka czy poskramianie opornej dziwki. Rudowłosa ani się na niego obejrzała. Nie poczekała, aż zdechnie. Po prostu zabiła go wyważonym, oszczędnym ciosem, po czym przesunęła się naprzód, by stawić czoło kolejnym zbirom.
Owszem, hycle mogli na nią skoczyć pospołu z niedobitkami szajki Trzpienia, wszak mimo zadawnionej niechęci zdarzało im się wspólnie bijać książęcych pachołków albo straż kapłańską. Może nawet udałoby im sieją przydusić, bo i najsprawniejszy szermierz nie podoła przeciwko ciurom, jeśli go ze wszystkich stron opadną. Jednakże Niecierpek zupełnie nie miał na to ochoty. Nieopodal stał hyclowski wózek, skąpo zaścielony słomą, i jakoś nie uśmiechało mu się zapełniać go dziś trupami kamratów. Co dziwniejsze, właściwie nie kwapił się zabijać tej dziewczyny. Umiał dostrzec i docenić prawdziwą sztukę, zwłaszcza że sam od wielu lat parał się trudnym i niewdzięcznym rzemiosłem morderców. Poza tym przyjemnie mu się patrzyło, jak banda Trzpienia dostaje z dawna zasłużone wciry. Tak, dużo da się przecierpieć dla podobnego widoku. Nawet utratę zapłaty, oferowanej przez Mroczkowego kompana.
– No, braciaszkowie, tak mnie się zdaje, że nie potańcujemy tu dzisiaj – oznajmił pogodnie kamratom. – Czas się zbierać.
Karzeł podbiegł do grupy wojowniczek i wczepił się w strzemię najbliższej Servenendyjki. Spojrzała na niego przelotnie znad wysokiej kulbaki, przerywając czyszczenie szabelki, którą starannie ocierała zdartym z trupa strzępem harasu.
– Pod waszym bokiem niewiasty szlachtują! Toż się nie godzi!
– Książęce prawo, pokurczu! – wbrew pogłoskom, jakoby Servenedyjki nie władały żadnym ludzkim językiem, ich przywódczyni mówiła nader składnie mową Krain Wewnętrznego Morza. – Wynajęli nas, aby traktu strzec, to strzeżem, a reszta nam za psie jaje! – Błysnęła w uśmiechu ostro spiłowanymi, sinymi od barwiczki zębami. – Gówno mnie obejdzie, choćbyście się pospołu wyrżnęli. Byle za traktem!
Jakby dla potwierdzenia jej słów, druga Servenedyjka, mniej elokwentna, wymierzyła karłowi kopniaka podkutym butem.
Na schodach zostało jeszcze czterech skrytobójców. Namyślali się. Sześciu ich kamratów padło i ci, którzy przeżyli, nie kwapili się do dalszej rąbaniny.
Drobnymi, tanecznymi krokami Szarka poczęła zbiegać ku nim po okrwawionych stopniach.
– Patrzajcie! – zakrzyknął ktoś w gromadzie Zwajców.
Przywódca Zwajców odwrócił się i spojrzał na dziewczynę w nabijanym żelazem kubraku. Jego brwi zbiegły się w grubą, ciemną kreskę.
– To nie może być ona – odezwał się bardzo cicho. – To nie może być…
Chudy zbir z bandy Trzpienia, ani chybi najrozsądniejszy, wdrapał się na okalający ścieżkę murek i pospiesznie zniknął w książęcych ogrodach. Reszta wahała się. Zbyt długo.
Zwajca postąpił kilka kroków naprzód, aż do samego podnóża schodów, i wsparł się ciężko na stylisku topora.
– Zatrzymaj się! – ryknął potężnie. – Stój, dziewczyno!
– Nie słyszy was – łagodnie podpowiedział siwowłosy wojownik.
Ostatni z niedoszłych zabójców, drobny chłopaczyna w siermiężnej koszuli, stał jak wrośnięty. Morgenstern mu wypadł z ręki. Z bezmyślnie wytrzeszczonymi oczami czekał na rzeź.
– Dosyć! – wrzasnął Zwajca.
Wojowniczka zaśmiała się. Przemknęła obok chłopca, nie patrząc, musnęła go czubkiem miecza.
Zarzyczkę dobiegł rozpaczliwy płacz. Jej własny.
– Ona nikogo nie słyszy – powtórzył siwowłosy. – To berserkerka. Tu inaczej trzeba. – Wziął porzucony w walce brukowiec i z zamachem cisnął nim w dziewczynę.